— Masz tlen? — spytałem. To było najważniejsze.
— E, to głupstwo — powiedział.
Zastanowiłem się, co robić. Wystartować jego rakietą? Raczej nie, to zbyt ryzykowne.
Prawdę mówiąc, nie bardzo się nawet ucieszyłem. Bałem się —a właściwie nie byłem pewien
— trudno to wyjaśnić. Sytuacja była nierealna, czułem w niej coś osobliwego, chociaż nie wiedziałem, co to jest, i nawet nie zdawałem sobie z tego jasno sprawy. Tyle właśnie, że nie ucieszyłem się tym cudownym odnalezieniem. Kombinowałem, jak ocalić rakietę. W końcu, pomyślałem, to nie jest najważniejsze. Musiałem się pierwej zorientować, jak z nim jest.
Tymczasem staliśmy tak, w tej czarnej nocy bez gwiazd.
— Co robiłeś przez cały czas? — spytałem. Chciałem wiedzieć, to było ważne. Jeżeli próbował robić cokolwiek, choćby odbijać minerały, byłby to dobry znak.
— Różne rzeczy — powiedział. — A co ty robiłeś, Tom?
— Jaki Tom? — spytałem i zrobiło mi się trochę chłodno, bo przecież Arder nie żył od roku i on o tym dobrze wiedział.
— Przecież ty jesteś Tom. Nie? Poznaję twój głos. Nic nie powiedziałem, a on dotknął rękawicą mego skafandra, który dźwięknął, i powiedział:
— Cholerny świat, nie? Nic nie widać i nic nie ma. Wyobrażałem to sobie całkiem inaczej.
A ty?
Pomyślałem, że z tym Arderem coś mu się przywidziało, w końcu… zdarzyło się to już niejednemu.
— Tak — powiedziałem. Nieciekawie tu. Ruszymy, co Thomas?
— Ruszymy? — zdziwił się. — Jak to… Tom? Przestałem zwracać uwagę na tego Toma.
— A co, chcesz tu zostać? — powiedziałem.
— A ty nie?
Nabiera mnie, pomyślałem, ale dość już tych głupich kawałów.
— Nie — powiedziałem. — Musimy wracać. Gdzie twój pistolet?
— Zgubiłem go, jak umarłem.
— Co?! — Ale nie przejąłem się — powiedział. — Umarłemu niepotrzebny pistolet.
— No, no — powiedziałem. — Daj, przepaszę cię i pojedziemy.
— Zwariowałeś, Tom? Dokąd?
— Na „Prometeusza”.
— Przecież nie ma go tu…
— Tam dalej jest. No, daj, niech cię przepaszę.
— Czekaj. Odtrącił mnie.
— Ty jakoś dziwnie mówisz. Ty nie jesteś Tom!
— Pewno, że nie. Jestem Hal.
— To ty umarłeś? Kiedy?
Wiedziałem już mniej więcej, co i jak, i zacząłem się dostrajać.
— No… — powiedziałem — dobrych parę dni temu. Daj, niech cię przepaszę…
Ale nie chciał pozwolić. I zaczęliśmy się przekomarzać, najpierw niby żartobliwie, potem bardziej serio, próbowałem go uchwycić, ale nie mogłem, w skafandrze. Co robić? Nie mogłem zostawić go ani na chwilę, bo drugi raz już bym go nie znalazł. Cud nie zdarza się dwa razy. A on chciał tam zostać jako umarły, I tak — od słowa do słowa — gdy mi się zdawało, że już go przekonałem, kiedy niby się zgodził — i dałem mu potrzymać mój pistolet gazowy — przybliżył twarz do mojej twarzy, że prawiem go zobaczył, przez podwójne szkła, krzyknął: Łajdaku! oszukałeś mnie! Ty żyjesz! — i strzelił do mnie.
Czułem, już od dobrej chwili, twarz Eri przyciśniętą do mego barku. Z ostatnim słowem drgnęła, jakby poszedł po niej prąd, i zakryła ręką bliznę. Milczeliśmy chwilę.
— To był bardzo dobry skafander — powiedziałem. — Nie puścił, wiesz? Wlazł mi tu cały, złamał nasadę żebra, wgniótł ją, zmiażdżył mięśnie, ale nie puścił. Przytomności nawet nie straciłem, tylko nie mogłem ruszyć jakiś czas prawą ręką i czułem, po gorącu, jak mi w środku leci krew. Na moment musiało mnie jednak zamroczyć, bo kiedy wstałem, Thomasa nie było, a nie wiem, kiedy znikł ani jak. Szukałem go, po omacku, na czworakach, i zamiast niego znalazłem pistolet. Musiał go rzucić od razu po strzale. No, i z jego pomocą wydostałem się. Zauważyli mnie, gdy tylko wyskoczyłem nad chmurę. Olaf przybliżył statek jeszcze bardziej i wciągnęli mnie do środka. Powiedziałem, że go nie znalazłem. że odkryłem tylko pustą rakietę, a pistolet wypadł mi z ręki i strzelił, kiedy się potknąłem. Skafander jest podwójny. Kawałek wewnętrznej blachy odskoczył. Mam go tu pod żebrem.
Znowu milczenie i huk fali, narastający, przeciągły, jakby zbierała się do skoku przez wszystkie plaże, nie zrażona klęską nieskończonego szeregu poprzedniczek. Płyciejąc, burzyła się, rozłamywała, słychać było jej miękki tętent, coraz bliższy i cichszy, aż do nastającej ciszy.
— Odlecieliście?…
— Nie. Czekaliśmy. Po dalszych dwu dniach chmura osiadła i poleciałem drugi raz. Sam.
Rozumiesz, dlaczego, poza wszystkimi innymi powodami?
— Rozumiem
— Znalazłem go szybko, bo skafander świecił w ciemności. Leżał pod skalną igłą. Twarzy nie było widać, szybka zaszła od wewnątrz szronem, tak że podnosząc go pomyślałem w pierwszej chwili, że trzymam w rękach tylko pustą skorupę… prawie nic nie ważył. Ale to był on. Zostawiłem go i wróciłem jego rakietą. Zbadałem ją potem dokładnie i zrozumiałem, czemu tak się stało. Zegar mu stanął, zwykły zegar — stracił rachubę czasu. Ten zegar odliczał godziny i dni. Naprawiłem go i przesunąłem, żeby nikt nie mógł się domyślić.
Objąłem ją. Czułem, jak mój oddech nieznacznie rozgarnia jej włosy. Dotykała blizny, i nagle to, co było pieszczotą, stało się pytaniem.
— Ona ma taki kształt…
— Dziwny, prawda? Bo to było zszywane dwa razy, szwy puściły za pierwszym… szył mnie Thurber. Bo Venturi, nasz lekarz, już nie żył. — Ten, który dał ci czerwoną książkę?
— Tak. Skąd wiesz, Eri — mówiłem ci? Nie, to niemożliwe.
— Mówiłeś do Olafa, wtedy — pamiętasz…
— Prawda. Ale że to zapamiętałaś! Taki drobiazg. Właściwie jestem świnia. Została na „Prometeuszu”, ze wszystkim.
— Masz tam rzeczy? Na Lunie?
— Tak. Ale nie warto właściwie ich ściągać.
— Warto, Hal.
— Kochanie, wiesz, zrobiłoby się zaraz muzeum pamiątek. Nie znoszę tego. Jeśli ściągnę, to tylko po to, żeby spalić, a zostawię tylko tych parę drobiazgów, które mam po tamtych.
Ten kamyk…
— Jaki kamyk?
— Mam więcej tych kamyków. Jest jeden z Kerenei, jest z planetoidy Thomasa — tylko nie myśl, że zajmowałem się jakimś kolekcjonowaniem! Po prostu dostawały się w rzeźbę podeszwy butów, Olaf powyciągał je i schował, zaopatrzywszy w odpowiednie napisy. Nie mogłem mu tego wybić z głowy. Bzdura, ale muszę ci to powiedzieć. Tak, powinienem nawet, żebyś nie myślała, że wszystko było tam straszne i że oprócz umierania nic się nie zdarzyło. Wyobraź sobie… współistnienie światów. Najpierw róż, najlżejszy, najdelikatniejszy, nieskończoność z różu, a w niej druga, przenikająca ją, ciemniejsza, a dalej czerwień, prawie sina, ale to bardzo daleko, a dokoła samoświecenie, nieważkie, nie jak chmura, nie jak mgła — inne. Nie ma na to słów. Wyszliśmy we dwóch z rakiety i patrzyliśmy. Eri, ja tego nie rozumiem. Wiesz, mnie jeszcze teraz ściska się trochę gardło, takie to było piękne. Pomyśclass="underline" tam nie ma życia. Tam nie ma roślin ani zwierząt, ani ptaków, nic, żadnych oczu. które mogłyby to dostrzec. Jestem pewien — że chyba od stworzenia świata nikt na to nie patrzał, że myśmy byli pierwsi, z Arderem, i gdyby nie to, że zepsuł się nam grawipeleng i wylądowaliśmy, aby go wyskalować, bo kwarc się stłukł i rtęć wypłynęła
— to do końca świata nikt by tam nie stanął i nie zobaczył tego. Czy to nie jest niesamowite?