Выбрать главу

Człowiek miał ochotę — no, nie wiem. Nie mogliśmy stamtąd odejść. Zapomnieliśmy, po cośmy wylądowali, tylko tak staliśmy, stali i patrzyli.

— Co to było, Hal?

— Nie wiem. Kiedyśmy wrócili i opowiadali o tym, Biel chciał koniecznie lecieć, ale nie dało się. Nie mieliśmy za wiele rezerwowej mocy. Porobiliśmy tam masę zdjęć, ale nic z tego nie wyszło. Na zdjęciach wyglądało to jak różowe mleko, z liliowymi palisadami, i Biel bredził o fosforescencji krzemowodorowych wyziewów, przypuszczam, że sam w to nie wierzył, ale z rozpaczy, że nie będzie tego badał, usiłował to sobie jakoś wytłumaczyć. To było, jak… jak nic właśnie. Nic takiego nie znamy. Niepodobne do niczego. Miało olbrzymią głębię, ale to nie był krajobraz. Mówiłem ci, te odcienie, coraz dalsze i ciemniejsze, że aż w oczach grało. Ruch — właściwie nie. Płynęło i stało. Zmieniało się, jakby oddychało, ale wciąż jednak było to samo, kto wie, może najważniejszy był w tym ogrom. Jakby poza tą okrutną, czarną istniała druga wieczność, druga nieskończoność, taka skupiona i potężna, taka jasna, że zamykając oczy człowiek przestawał w nią wierzyć. Kiedyśmy popatrzyli na siebie… Trzeba było znać Ardera. Pokażę ci jego fotografię. To był chłop — większy ode mnie, wyglądał jakby przez każdy mur mógł przejść i nawet by go nie zauważył. Mówił zawsze powoli. Słyszałaś o tej… dziurze na Kerenei?

— Tak.

— Tkwił tam, w skale, gotowało się pod nim takie rozpalone błoto, w każdej chwili mogło buchnąć w syfon, w którym ugrzązł, a on mówił tak: Hal — poczekaj. Ja się jeszcze rozejrzę.

Może, jakbym butle zdjął — nie. Nie zdejmę, pasy mi się skrzyżowały. Ale zaczekaj jeszcze.

— I tak dalej. Można było pomyśleć, że mówi przez telefon z pokoju hotelowego. To nie była poza, taki był. Najtrzeźwiejszy z nas wszystkich: zawsze obliczał. Dlatego poleciał potem ze mną, nie z Olafem, który był jego przyjacielem — ale słyszałaś o tym…

— Tak.

— Więc… Arder. Kiedy na niego popatrzałem, tam — miał łzy w oczach. Tom Arder.

Zresztą wcale się nie wstydził, wtedy ani potem. Jakeśmy później o tym mówili, a mówiliśmy nieraz, wracaliśmy do tego — inni stawali się źli. Myśleli, że robimy to umyślnie, że udajemy czy co. Bo tacy robiliśmy się… niebiańscy. Śmieszne, nie? Do rzeczy. Popatrzyliśmy na siebie i to samo przyszło nam do głowy. Chociaż nią wiedzieliśmy, czy wyskalujemy ten grawipeleng jak trzeba. Inaczej nie odnaleźlibyśmy „Prometeusza”. Pomyśleliśmy, że było warto. Tylko po to, żeby tam stać tak i patrzeć w ten radosny majestat.

— Czy staliście na górze?

— Nie wiem. Eri, tam była jakby inna perspektywa. Patrzyliśmy jak z wysoka, ale to nie był żaden stok. Czekaj. Widziałaś wielki kanion Colorado?

— Widziałam.

— Wyobraź sobie, że ten kanion jest tysiąc razy większy. Albo milion. że jest zrobiony z czerwonego i różowego złota, prawie zupełnie przezroczysty, że widać na przestrzał wszystkie warstwy, łęki, siodła geologiczne jego formacji, że to wszystko jest nieważkie, płynie i jakby się uśmiechało do ciebie bez twarzy. Nie, to nie to. Kochanie, myśmy się okropnie starali z Arderem powiedzieć to jakoś tamtym, ale nic z tego nie wyszło. Ten kamyk

— jest właśnie stamtąd… Arder wziął go na szczęście. Nosił go zawsze. Na Kerenei też go miał. Trzymał w pudełeczku po pastylkach witaminowych. Kiedy zaczął kruszeć, owinął go watą. Potem — jak wróciłem sam, znalazłem go, leżał pod koją w jego kabinie. Pewno mu wypadł. Olaf, mam wrażenie, myślał, że to przez to, ale nie śmiał mi tego powiedzieć, bo to było zbyt głupie… Co mógł jakiś kamyk mieć wspólnego z tym drucikiem, który zepsuł

Arderowi radio?…

VIII

Tymczasem Olaf wciąż nie dawał znaku życia. Mój niepokój stał się wyrzutem sumienia.

Obawiałem się, czy nie zrobił czegoś szalonego. Był przecież dalej sam, i to bardziej jeszcze aniżeli ja przedtem. Nie chciałem wciągać Eri w nieprzewidziane wypadki, a to mogło być konsekwencją podjętych na własną rękę poszukiwań, dlatego postanowiłem pojechać najpierw do Thurbera. Nie byłem pewien, czy poproszę go o radę — chciałem go tylko widzieć. Adres miałem od Olafa; Thurber przebywał w uniwersyteckim ośrodku Malleolan.

Zawiadomiłem go depeszą o moim przyjeździe i rozstałem się, pierwszy raz, z Eri. W ciągu ostatnich dni stała się milkliwa i niespokojna; przypisywałem to trosce o Olafa. Obiecałem jej, że wrócę możliwie szybko, prawdopodobnie już za dwa dni, i nie podejmę po rozmowie z Thurberem żadnych dalszych kroków, dopóki się z nią nie porozumiem.

Eri odprowadziła mnie do Houlu, gdzie wziąłem bezpośredni ulder. Plaże Pacyfiku opustoszały już, w obliczu nadciągających jesiennych sztormów, z okolicznych miejscowości letniskowych znikły tłumy kolorowej młodzieży i nie zdziwiło mnie, że jestem jedynym omal pasażerem srebrnego pocisku. Lot w chmurach, odrealniający otoczenie, trwał niespełna godzinę i zakończył się o zmierzchu. Miasto wychynęło z zapadającej ciemności wielobarwnym ogniem — najwyższe budowie, kielichowce, jaśniały we mgle jako cienkie, nieruchome płomienie, ich sylwety świeciły wśród białych oparów kształtami gigantycznych motyli, połączone napowietrznymi łukami najwyższego poziomu komunikacyjnego; kolejne, niższe piętra ulic tworzyły wnikające popod siebie, kręte, kolorowe rzeki. Być może sprawiła to mgła, a może był to efekt szklistego budulca, dość że centrum przedstawiało się z wysokości jako zgęstek drogocennego szkliwa o współśrodkowych słojach, jak szklana wyspa, obsypana klejnotami i wzniesiona w oceanie, którego lustrzana powierzchnia powtarzała coraz słabiej przeświecające kondygnacje aż do ostatnich, ledwo już widzialnych, jakby z podziemi miasta przeświecał jego rubinowo rozżarzony szkielet. Trudno było uwierzyć, że ta feeria przepływających w siebie ogni i barw jest po prostu mieszkaniem kilku milionów ludzi.

Zespół uniwersytecki znajdował się za miastem. Tam dopiero, wewnątrz wielkiego parku, na betonowej płaszczyźnie wylądował mój ulder. O pobliżu miasta świadczyła tylko bladosrebrna łuna, obejmująca niebo nad czarną ścianą starodrzewu. Długa aleja zaprowadziła mnie do głównego budynku, ciemnego, jakby wymarłego.

Ledwo, otwarłem wielkie szklane drzwi, w środku zapłonęło światło. Znajdowałem się w sklepionym hallu, wykładanym bladoniebieską intarsją. System przejść z dźwiękoszczelną izolacją doprowadził mnie do długiego korytarza, prostego i surowego — otwarłem jedne i drugie drzwi, ale wszystkie pomieszczenia były puste i jakby dawno opuszczone. Poszedłem na górę, zwykłymi schodami. Zapewne była gdzieś winda, ale nie chciało mi się jej szukać, zresztą te schody stanowiły w jakiejś mierze osobliwość, bo były nieruchome. Na górze ciągnął się w dwie strony taki sam korytarz i podobnie bezludne pokoje; na drzwiach jednego ujrzałem niewielką kartkę z wyraźnie nakreślonymi słowami „Tutaj, Bregg”. Zapukałem i natychmiast usłyszałem głos Thurbera.

Wszedłem. Siedział zgarbiony na tle ciemności panującej za całościennym oknem, w świetle nisko opuszczonej lampy. Biurko, przy którym pracował, zawalone było papierami i książkami — prawdziwymi książkami — a na drugim, mniejszym, obok, leżały całe garście krystalicznego „zboża” i rozmaite aparaty. Przed sobą miał stos arkuszy i piórem — maczanym w atramencie! — robił notatki na marginesach.

— Siadaj — powiedział, nie podnosząc głowy. — Kończę już.

Usiadłem w niskim fotelu obok biurka, zaraz jednak przesunąłem go w bok, bo światło czyniło twarz Thurbera jednolitą plamą, a chciałem go dobrze widzieć. Pracował po swojemu, powoli, pochyleniem głowy i nasunięciem brwi chroniąc się przed blaskiem lampy. Był to jeden z najskromniejszych pokoi, jakie dotąd widziałem, o matowych ścianach, o szarych drzwiach, bez jednej ozdoby, bez śladu uprzykrzonego złota — po obu stronach drzwi widniały czworoboczne, ślepe teraz ekrany, ścianę przy oknie zajmowały metalowe szafki, o jedną stał oparty wysoki rulon map czy technicznych rysunków — to było właściwie wszystko. „Przeniosłem wzrok na Thurbera. Łysy, masywny, ciężki — pisał, od czasu do czasu zdejmując grzbietem ręki łzę z oka. Zawsze mu łzawiły, a Gimma (lubił zdradzać sekrety innych, takie zwłaszcza, które ktoś szczególnie starał się ukryć) powiedział mi kiedyś, że Thurber obawia się o swój wzrok. Zrozumiałem wtedy, dlaczego zawsze kładł się pierwszy, kiedy zmienialiśmy przyspieszenie, i czemu — w późniejszych latach — pozwalał się zastępować innym w pracach, które poprzednio zawsze wykonywał sam. Zebrał oburącz papiery, stuknął nimi o biurko, żeby wyrównać brzegi, schował do teczki, zamknął ją i wtedy dopiero, opuszczając wielkie ręce o palcach grubych i jakby z trudem tylko się zginających, powiedział: