Выбрать главу

Usiadłem.

— Coś jednak robiłeś — powiedział takim tonem, jak byśmy dotąd rozprawiali o pogodzie. — Przeczytałeś Starcka, uwierzyłeś mu, masz się za oszukanego i szukasz teraz winnych. Gdyby ci na tym naprawdę zależało, mogę to wziąć na siebie, tę winę. Ale nie o to chodzi. Starek przekonał cię — po tych dziesięciu latach? Bregg — wiedziałem, że jesteś narwany, ale nie przypuszczałem, że jesteś głupi. — Zamilkł na chwilę, a ja, dziwna rzecz, odczułem zarazem jakby ulgę — i jakby przeczucie wyzwolenia. Nie miałem czasu zastanawiać się nad sobą, bo znowu się odezwał.

— Kontakt cywilizacji galaktycznych? Kto ci o nim mówił? śaden z nas i nikt z klasyków, ani Merquier, ani Simoniadi, ani Rag Ngamieli — nikt, żadna wyprawa nie liczyła na kontakt i dlatego całe to gadanie o podróżujących w próżni wykopaliskach, o tej wiecznie spóźnionej poczcie galaktycznej jest zbijaniem tez, których nikt nie stawiał. Co można mieć z gwiazd? A jakie były korzyści wyprawy Amundsena? Andree’ego? śadne. Jedyna doraźna korzyść leżała w tym, że udowodniona została — możliwość. że to można zrobić. A mówiąc dokładniej — że to jest, dla danego czasu, najtrudniejsza rzecz, jeszcze osiągalna. Nie wiem, czy myśmy nawet to zrobili, Bregg. Naprawdę nie wiem. Ale byliśmy tam.

Milczałem. Thurber nie patrzał już na mnie. Oparł pięści o krawędź biurka.

— Co ci udowodnił Starck — bezużyteczność kosmodromii? Jakbyśmy jej sami nie znali!

A bieguny? Co było na biegunach? Ci, co je zdobywali, wiedzieli, że tam nic nie ma. A księżyc? Czego szukała grupa Rossa w kraterze Eratostenesa? Brylantów? A po co Bant i Jegorin przeszli centrum tarczy Merkurego — żeby się opalić? A Kellen i Offshagg — jedyną rzeczą, jaką na pewno wiedzieli lecąc do zimnego obłoku Cerbera, było, że można w nim zginąć. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co naprawdę mówi Starck? Człowiek musi jeść, pić i ubierać się; reszta jest szaleństwem. Każdy ma swojego Starcka, Bregg. Każda epoka go miała. Po co Gimma wysłał ciebie i Ardera? śebyście pobrali próbki koronossawą. Kto wysłał Gimmę? Nauka. Jakie to rzeczowe, prawda? Badanie gwiazd. Bregg, czy myślisz, że nie polecielibyśmy, gdyby ich nie było? Ja myślę, że tak. Chcielibyśmy poznać tę pustkę, ażeby to jakoś usprawiedliwić, Geonides czy ktoś inny powiedziałby nam, jakie cenne pomiary i badania będzie można przeprowadzić po drodze. Zrozum mnie dobrze. Nie mówię, że gwiazdy są tylko pretekstem. Przecież i biegun nim nie był, Nansen i Andree potrzebowali go… Everest był Mallory’emu i Irvingowi bardziej potrzebny od powietrza. Ty mówisz, że rozkazywałem wam… w imię nauki? Przecież wiesz, że to nieprawda. Wypróbowałeś moją pamięć. Może ja wypróbuję twoją? Pamiętasz planetoidę Thomasa? Drgnąłem.

— Tyś nas wtedy okłamał. Poleciałeś drugi raz, wiedząc, że on już nie żyje. Prawda?

Milczałem.

— Domyślałem się już wtedy. Nie mówiłem o tym z Gimmą, ale przypuszczam, że on też.

Po coś tam poleciał, Bregg? To już nie był Arktur ani Kereneia i nie było kogo ratować. Po coś tam lazł — człowieku? Milczałem. Thurber nieznacznie się uśmiechał.

— Wiesz, co było naszym pechem, Bregg? To, że się nam powiodło i że siedzimy tu.

Człowiek zawsze wraca z pustymi rękami…

Zamilkł. Jego uśmiech zmienił się w grymas, prawie bezmyślny. Oddychał chwilę głośniej, zaciskając obie garście na brzegu biurka. Patrzałem na niego, jakbym go zobaczył pierwszy raz — bo pomyślałem, że jest już stary — i odkrycie to było wstrząsem. Nigdy nie przyszło mi to do głowy w związku z nim; zupełnie, jakby był bezwieczny…

— Thurber — powiedziałem cicho — słuchaj… ale to przecież… to tylko mowa pogrzebowa nad grobem tych — nienasyconych. Takich już nie ma. I nie będzie. Więc jednak

— Starck wychodzi z tego górą…

Pokazał końce płaskich, żółtych zębów, ale to nie był uśmiech.

— Bregg, daj mi słowo, że nikomu nie powtórzysz tego, co ci powiem.

Wahałem się.

— Nikomu — powtórzył z naciskiem.

— Dobrze.

Wstał, podszedł do kąta, ujął rulon zwiniętych papierów i wrócił z nim do biurka.

Papier szeleścił rozwijając mu się w rękach. Zobaczyłem czerwoną, jakby krwią nakreśloną, rozpłataną rybę.

— Thurber!

— Tak — odparł spokojnie, zwijając oburącz rulon.

— Nowa wyprawa?!

— Tak — powtórzył. Podszedł do kąta i postawił rulon, opierając go o ścianę, jak broń.

— Kiedy? Dokąd?

— Nieprędko. Do Centrum.

— Chmura Strzelca… — wyszeptałem.

— Tak. Przygotowania potrwają. Ale, dzięki anabiozie…

Mówił dalej, ale dochodziły mnie tylko pojedyncze słowa: „lot w pętli”, „akceleracja bezgrawitacyjna” — a podniecenie, jakie ogarnęło mnie, kiedy zobaczyłem wyrysowaną przez konstruktorów sylwetę wielkiego pocisku, zmieniło się w niespodziewaną ociężałość, z której jak przez zapadający mrok, przyglądałem się leżącym na kolanach własnym rękom.

Thurber przestał mówić, przyjrzał mi się spod oka, podszedł do biurka i zaczął składać teczki z papierami, jakby chciał dać mi czas dla oswojenia się z niezwykłą wieścią. Powinienem był go zarzucić pytaniami — kto z nas, starych, będzie leciał, jak wiele lat pochłonie wyprawa, jakie są jej cele, nie spytałem o nic. Nawet o to, czemu rzecz trzymana jest w tajemnicy.

Popatrzałem na jego zgrubiałe, wielkie ręce, na których podeszły wiek wypisał się wyraźniej niż na twarzy, i w moje otępienie wmieszała się odrobina satysfakcji, tyleż nieoczekiwanej, co niskiej — że on też na pewno nie poleci. Nie dożyję ich powrotu, choćbym miał pobić rekord Matuzalema — pomyślałem. Wszystko jedno. To nie miało już żadnego znaczenia.

Wstałem. Thurber szeleścił papierami.

— Bregg — powiedział, nie podnosząc oczu — mam jeszcze trochę roboty, jeżeli chcesz, możemy zjeść razem kolację. Przenocować będziesz mógł w dormitorium, jest teraz puste.

Mruknąłem „dobrze” i zbliżyłem się do drzwi. Pracował, jakby mnie już nie było.

Postałem chwilę u progu i wyszedłem. Jakiś czas nie wiedziałem dobrze, gdzie jestem, aż doszło mnie dźwięczne, miarowe stukanie^ odgłos własnych kroków. Przystanąłem.

Znajdowałem się pośrodku długiego korytarza, między dwoma szeregami jednakowych drzwi. Echo kroków wciąż było słychać. Złudzenie? Ktoś szedł za mną? Odwróciłem się i zobaczyłem znikającą w odległych drzwiach wysoką sylwetkę. Trwało to tak krótko, że nie zobaczyłem właściwie tego człowieka, a tylko sam ruch, fragment niknących pleców i zamykające się odrzwia. Nie miałem co tu robić. Dalej iść nie było sensu — korytarz kończył się ślepo. Zawróciłem, minąłem wielkie okno, nad czarnym masywem parku srebrzyła się w nim łuna miasta, znowu się zatrzymałem u drzwi z kartką „Tutaj, Bregg”, za którymi pracował Thurber. Nie chciałem go już widzieć. Nie miałem mu nic do powiedzenia ani on — mnie. Po co w ogóle przyjechałem? Nagle, ze zdziwieniem, przypomniałem sobie, po co.

Należało wejść do środka i spytać o Olafa — ale nie teraz. Nie w tej chwili. Nie brakło mi sił, czułem się zupełnie dobrze, a jednak działo się ze mną coś, czego nie rozumiałem. Ruszyłem ku schodom. Naprzeciw nich były ostatnie z szeregu drzwi, te w których zniknął przed chwilą nieznany człowiek. Uprzytomniłem sobie, że zajrzałem do tego pokoju na samym początku, kiedy wszedłem do budynku i szukałem Thurbera; poznałem skośną kreskę obdrapanego lakieru. W tym pokoju nie było nic. Czego szukał w nim człowiek, który tam wszedł?