Uśmiechnąłem się milcząc. Podeszła do mnie, wzięła mnie pod ramię i znowu się zdziwiła.
— Co ty tam masz?
— Gdzie, tu? Nic.
— Śpiewasz — powiedziała i pociągnęła mnie lekko. Poszliśmy między stolikami, a ja zastanawiałem się nad tym, co może znaczyć „śpiewasz” — może „bujasz”?
Zaprowadziła mnie ku ciemnozłotej ścianie, tam gdzie świecił na niej znak podobny trochę do wiolinowego klucza. Kiedy byliśmy tuż, ściana otwarła się. Poczułem podmuch gorącego powietrza.
Wąski, srebrny eskalator płynął w dół. Staliśmy obok siebie. Nie sięgała mi ramienia.
Miała kocią czaszkę, czarne z błękitnym lśnieniem włosy, profil może zbyt ostry, ale była ładna. Tylko te szkarłatne nozdrza… Trzymała mnie mocno cienką dłonią, zielone paznokcie wpijały się w gruby materiał swetra. Uśmiechnąłem się mimo woli, samymi kącikami warg, na myśl o tym, gdzie bywał dotąd ten sweter i jak mało miał wspólnego z kobiecymi palcami.
Pod okrągłym sklepieniem, które oddychało światłami — od różu w karmin, od karminu w róż — wyszliśmy na ulicę. To znaczy, pomyślałem, że to ulica, ale ciemność nad nami co chwila rozwidniała się, jak od momentalnego świtu. Dalej przepływały długie, niskie sylwetki, jakby auta, ale wiedziałem już, że nie ma aut. To musiało być coś innego. Gdybym był sam, poszedłbym tą szeroką arterią, bo w dali jaśniały litery DO CENTRUM, ale to pewno wcale nie oznaczało centrum miasta. Zresztą dałem się prowadzić. Jakkolwiek miała się skończyć ta przygoda, znalazłem przewodniczkę i pomyślałem — tym razem już bez gniewu — o nieszczęsnym facecie, który teraz, w trzy godziny po moim przyjeździe, szukał mnie już na pewno wszystkimi inforami tego dworca — miasta.
Minęliśmy kilka pustoszejących lokali, witryny, w których grupy manekinów odgrywały wciąż jedną i tę samą scenę, w kółko, i chętnie przystanąłbym, aby obejrzeć, co one robią, ale dziewczyna szła szybko, stukając pantofelkami, aż na widok neonowej twarzy z pulsującymi rumieńcami, która wciąż oblizywała się wywalonym śmiesznie językiem, zawołała:
— O, bonsy! Chcesz bonsa?
— A ty chcesz? — spytałem.
— Zdaje mi się, że tak.
Weszliśmy do małej błyszczącej salki. Zamiast sufitu miała długie rzędy gorejących płomyczków, jakby gazowych; z góry buchnęło ciepło, to chyba naprawdę był gaz. W ścianach widniały niewielkie wnęki z pulpitami; kiedyśmy podeszli do jednej, po obu stronach wysunęły się ze ścian siedzenia, wyglądało to, jakby wyrosły z niej najpierw nierozwinięte, jak pączki, rozpłaszczyły się w powietrzu i zaklęsnąwszy, znieruchomiały.
Siedliśmy naprzeciw siebie, dziewczyna stuknęła dwoma palcami w metalową płytkę stolika, ze ściany wyskoczyła niklowa łapka, rzuciła przed każde z nas po małym talerzyku i dwoma błyskawicznymi ruchami cisnęła na oba po porcji białawej masy, która pieniąc się zbrązowiała i zastygła, a równocześnie pociemniał i sam talerzyk. Dziewczyna zwinęła go wówczas — nie był to wcale talerzyk — na kształt naleśnika i zaczęła jeść.
— Och — powiedziała pełnymi ustami — nic wiedziałam nawet, jaka jestem głodna!
Zrobiłem dokładnie jak ona. Bons nie był podobny w smaku do niczego, co kiedykolwiek jadłem. Trzeszczał pod zębami jak świeżo upieczona bułka, ale natychmiast rozsypywał się i rozpływał na języku; brunatna masa, która znajdowała się w środku, była ostro przyprawiona.
Pomyślałem, że będę lubił bonsy.
— Jeszcze? — spytałem, kiedy zjadła swojego. Uśmiechnęła się, potrząsając głową.
Wychodząc, w przejściu włożyła na chwilę obie dłonie do małej niszy wykładanej kafelkami
— coś w niej szumiało. Naśladowałem ją. Łaskoczący wicher owiał mi palce; kiedy je wyjąłem, były już suche i czyste. Pojechaliśmy potem szerokim eskalatorem na górę. Nie wiedziałem, czy to jeszcze wciąż dworzec, ale wolałem nie pytać. Wprowadziła mnie do małej kabiny w ścianie — było tam niezbyt jasno, miałem wrażenie, że górą przebiegają jakieś pociągi, bo podłoga dygotała. Zrobiło się na ułamek sekundy ciemno, coś odetchnęło głęboko pod nami, jakby metalowy potwór wypuścił z płuc powietrze, zajaśniało, dziewczyna pchnęła drzwi. To była chyba naprawdę ulica. Znajdowaliśmy się na niej całkiem sami.
Niewielkie strzyżone krzewy rosły po obu stronach chodnika; nieco dalej stały stłoczone płaskie, czarne maszyny, jakiś człowiek wyszedł z cienia, skrył się za jedną; nie widziałem, żeby otwierał drzwi, po prostu znikł nagle, a maszyna ruszyła z miejsca z takim impetem, że musiało go chyba rozpłaszczyć na siedzeniu; nie widziałem żadnych domów; tylko gładką jak stół jezdnię, pokrytą pasami matowego metalu; na skrzyżowaniach poruszały się, zawieszone nad brukiem, szczelinowate światła, pomarańczowe i czerwone; wyglądały trochę jak makiety wojennych reflektorów.
— Gdzie się weźmiemy? — spytała dziewczyna. Trzymała mnie wciąż za ramię. Zwolniła kroku. Czerwona smuga przeszła po jej twarzy.
— Gdzie chcesz.
— To chodźmy do mnie. Nie warto brać glidera. To blisko.
Poszliśmy przed siebie. Domów dalej nie było widać, a wiatr, biegnący z ciemności, spoza krzewów, był taki, jakby rozpościerała się tu wolna.przestrzeń. Wokół dworca, w samym centrum? Dziwne mi się to wydało. Niósł słabą woń kwiatów, którą chwytałem chciwe w nozdrza. Czeremcha? Nie, to nie była czeremcha.
Potem trafiliśmy na ruchomy chodnik; staliśmy na nim, osobliwa para, światła przepływały, czasem śmignął pojazd, jak odlany z jednej bryły czarnego metalu, nie miały okien, kół, nawet świateł żadnych, a pędziły jak ślepe, z niezwykłą szybkością. Te ruchome światła buchały z wąskich, pionowych szczelin, zawieszonych nisko nad ziemią. Nie mogłem się zorientować, czy mają coś wspólnego z ruchem i jego regulacją.
Od czasu do czasu niewidzialnym niebem przeciągał, wysoko nad nami, żałosny świst.
Dziewczyna zeszła nagle z płynącego pasa, tylko po to, aby wejść na inny, który pomknął stromo w górę, i naraz ujrzałem się wysoko, napowietrzna jazda trwała może pół minuty i zakończyła się na pełnym słabo pachnących kwiatów występie, jakbyśmy się dostali na taras czy balkon ciemnego domu wjechawszy przystawionym do ściany transporterem.
Dziewczyna weszła w głąb tej loggii, a ja oczami przywykłymi już do ciemności wyławiałem z niej wielkie sylwety okolicznych domów, bezokienne, czarne, wymarłe jakby, bo nie tylko brak było świateł — nie dobiegał także najsłabszy dźwięk, oprócz ostrego syku, zwiastującego przejazd ulicą tych czarnych maszyn; dziwiło mnie to, rozmyślne chyba, zaciemnienie, jak również brak reklamowych szyldów po neonowej orgii dworca, nie miałem jednak czasu na te rozmyślania. — Chodź, gdzie jesteś?! — usłyszałem szept. Widziałem tylko bladą plamę jej twarzy. Przyłożyła rękę do drzwi, otwarły się, ale nie do mieszkania, podłoga miękko ruszyła wraz z nami — tu kroku nie można postąpić, pomyślałem, dziwne, że mają jeszcze nogi — ale ta ironia była lichej próby, brała się z nieustającego zaskoczenia, z poczucia nierzeczywistości wszystkiego, co działo się ze mną od wielu godzin.
Byliśmy jakby w wielkiej sieni czy korytarzu, szerokim, prawie ciemnym — jaśniały tylko naroża ścian, powleczone smugami luminizującej farby. W najciemniejszym miejscu dziewczyna znów przyłożyła rozpostartą płasko dłoń do metalowej płytki w drzwiach i weszła pierwsza. Zmrużyłem oczy; hali, mocno oświetlony, był prawie pusty — szła ku następnym drzwiom; kiedy zbliżyłem się do ściany, ta nagle otwarła się, ukazując wnętrze pełne jakichś metalowych buteleczek. Stało się to tak nagle, że mimo woli stanąłem.