Выбрать главу

Gmach pełen był bezwzględnego milczenia. Nawet kroków oddalającego się Olafa nie słyszałem; w okiennej szybie odbijała się słabo moja własna, ciężka sylweta, z niewiadomego źródła płynęło ogrzane powietrze, poprzez kontury swego odbicia widziałem ciemną granicę drzew, zatopioną w zupełnym już mroku — objąłem raz jeszcze wzrokiem cały pokój i usiadłem na tym dużym fotelu przy oknie.

Jesienna noc dopiero zapadła. O spaniu i myśleć nie mogłem. Stanąłem przy oknie.

Rozpościerający się za nim mrok musiał być pełen chłodu i szelestu bezlistnych, trących się o siebie gałązek — nagłe zachciało mi się w nim znaleźć, pobłądzić w ciemności, w jej nie zaplanowanym przez nikogo chaosie. Bez namysłu opuściłem pokój. Korytarz był pusty. Do schodów szedłem na palcach, ostrożność przesadna chyba. Olaf dawno pewno udał się już na spoczynek, a Thurber, jeśli pracował, to na innym piętrze, w oddalonym skrzydle gmachu.

Zbiegłem na dół, nie tłumiąc już kroków, wymknąłem się na dwór i jąłem iść spiesznie przed siebie. Kierunku nie wybierałem, szedłem tak tylko, żeby miejskie łuny pozostawić możliwie na uboczu. Aleje parku rychło wyprowadziły mnie poza jego granicę, okoloną żywopłotem, znalazłem się na drodze i szedłem nią jakiś czas, aż zatrzymałem się nagle. Nie chciałem iść drogą, prowadziła do jakiegoś osiedla, do ludzi, a ja chciałem być sam. Przypomniałem sobie, że Olaf mówił mi, jeszcze w Klavestrze, o Malleolan, tym nowym mieście, które powstało po naszym odlocie, wśród gór; kilka kilometrów szosy, które przeszedłem, rzeczywiście składało się z samych niemal serpentyn i zakrętów, wymijających zapewne zbocza, ale w panującej ciemności nie mogłem zdać się na wzrok. Droga, jak wszystkie, była nieoświetlona, bo sama jej nawierzchnia pałała słabą fosforescencją, zbyt słabą jednak, żeby rozwidnić nawet rosnące o kilka kroków od jej pobocza zarośla. Zszedłem więc z niej, idąc po omacku dostałem się w gąszcz niewielkiego zagajnika, który wyprowadził mnie stromo na większe, pozbawione drzew wzniesienie — poznałem to po tym, że wiatr hulał tu swobodnie; parę razy zamajaczył mi bladą żmijką fragment porzuconej szosy, daleko w dole, potem to ostatnie światło znikło; przystanąłem po raz wtóry; nie tyle bezsilnymi oczami, co całym ciałem, twarzą podaną na wiatr usiłowałem zorientować się w otoczeniu, nieznanym jak na obcej planecie; zamierzałem najkrótszą drogą dostać się na jeden ze szczytów okalających dolinę, w której spoczywało miasto, ale jak miałem odnaleźć właściwy kierunek? Raptem, kiedy całe przedsięwzięcie wydało mi się beznadziejne, posłyszałem idący z wysokości, od prawa, przeciągły, odległy szum, podobny trochę do głosu fali, a jednak różny od niego — odgłos, z jakim wiatr przeciągał po lesie położonym znacznie wyżej od miejsca, na którym stałem. Bez namysłu ruszyłem w tę stronę, Porosły suchą, starą trawą stok doprowadził mnie do pierwszych drzew.

Wymijałem ich zjawy z wyciągniętymi rękami, by chronić twarz od kolczastych gałęzi.

Niebawem wzniesienie stało się łagodniejsze, drzewa rozstąpiły się, znowu musiałem wybierać kierunek marszu, wsłuchany w ciemność, czekałem cierpliwie na kolejny, mocniejszy poryw, wiatru. W jakiejś chwili przestwór odezwał się, z odległych wyżyn spływało przeciągłe, świszczące pianie, tak, wiatr tej nocy był moim sojusznikiem^ ruszyłem na przełaj, nie zważając na to, że tracę teraz wysokość, dość ostro schodząc w głąb czarnego parowu. Jego dno nachylone było stromo; począłem iść miarowo w górę, przy czym drogę wskazywał mi ciurkający gdzieś strumyk. Nie zobaczyłem go ani razu, zresztą sączył się być może pod warstwą głazów; ten głos płynącej wody stawał się coraz cichszy, w miarę jak zyskiwałem wysokość, aż ucichł zupełnie, i raz jeszcze otoczył mnie las, wysokopienny, zapewne sosnowy, pozbawiony prawie całkiem podszycia. Grunt okrywała poduszkowato miękka warstwa starego igliwia, gdzieniegdzie śliska od mchu. Ta wędrówka na oślep trwała ze trzy godziny; korzenie, o które potykałem się, obrastały coraz częściej wystające spod płytkiej gleby narzutowe głazy, obawiałem się trochę, że szczyt okaże się porosły lasem i w jego labiryncie zakończy się ta ledwo rozpoczęta wędrówka po górach, ale miałem szczęście — łysą przełączką dostałem się na pole piargów, wznoszące się coraz ostrzej. Na koniec ledwo chwilę mogłem ustać, bo kamienie zaczynały z grzechotem płynąć pod stopą; przeskakując z nogi na nogę, nie bez powtarzających się upadków, wydostałem sięgną boczną grzędę zwężającego się żlebu i szybciej już posuwałem się pod górę; przystając od czasu do czasu usiłowałem rozejrzeć się w otoczeniu, lecz panujący mrok zupełnie mi to udaremniał.

Nie widziałem ani miasta, ani jego łun, także po świetlistej drodze, z której zszedłem, nie zostało i śladu; żleb wywiódł mnie na łysinę porośniętą suchymi trawami; o tym, że jestem już wysoko, mówiło mi powiększające się wciąż gwiazdowe niebo — widać inne, zasłaniające je grzbiety górskie zaczynały zrównywać się z tym, na który wchodziłem.

Kilkaset kroków dalej wszedłem między pierwsze kępy kosówki.

Gdyby mnie ktoś w owej ciemności znienacka zatrzymał, pytając, po co i dokąd idę, nie umiałbym odpowiedzieć; na szczęście nikogo nie było i samotność tego nocnego marszu odczuwałem, na wpół świadomie, jako chwilową przynajmniej ulgę. Nachylenie stoku rosło, iść było coraz ciężej, ale szedłem wciąż przed siebie, dbając o to tylko, by nie zbaczać, zupełnie jakbym miał wytknięty cel. Serce uderzało mocno, płuca dyszały, a ja darłem się pod górę w zapamiętaniu, czując instynktownie, że właśnie taki wyczerpujący wysiłek jest mi niezbędny. Rozginałem przed sobą pokrętne konary kosówki, niekiedy więzłem w jej gąszczu, wyrywałem się siłą i szedłem dalej. Iglaste kiście zamiatały mi po twarzy, po piersi, zahaczały o odzież, palce kleiły się już od żywicy, na wolnej przestrzeni znienacka nadleciał wiatr, natarł na mnie z ciemności, buszował niepowstrzymanie, świszcząc gdzieś wysoko, gdzie domyślałem się przełęczy. Tymczasem pochłonęły mnie następne gąszcze kosówki, spoczywały w niej jakby wyspy niewidzialne nagrzanego, nieruchomego powietrza, przesyconego jej silnym.zapachem. Na mojej drodze wyrastały niewyraźne przeszkody, głazy narzutowe, poletka usuwających się spod nóg piargów. Musiałem już iść dobrych kilka godzin, a wciąż czułem jeszcze w sobie zapas sił, dostateczny, aby przyprawić mógł o rozpacz; żleb, wiodący ku nieznanej przełęczy, a może ku szczytowi, zacieśnił się tak, że na tle nieba zwidywały mi się naraz oba jego brzegi, wzniesione wysoko, wygaszające ciemnymi skibami gwiazdy.

Dawno już zostawiłem w dole strefę mgieł, ale ta chłodna noc była bezksiężycowa, a gwiazdy dawały niewiele światła. Z tym większym zdziwieniem przyjąłem ukazanie się, wokół mnie i nade mną, białawych, podługowatych kształtów. Spoczywały w mroku, nie rozwidniając go, jakby za dnia nasiąkłe blaskiem — dopiero pierwszy, sypki chrzęst pod stopą uświadomił mi, że wstąpiłem na śnieg.

Pokrywał niezbyt grubą warstwą całą omal resztę pnącego się stromo zbocza. Zmarzłbym zapewne do szpiku, bo byłem lekko ubrany, ale niespodziewanie wiatr ucichł i tym wyraźniej niósł się w powietrzu odgłos, z jakim przy każdym kroku przebijałem skorupę starego śniegu, zapadając się do pół łydki.