— Nie strasz mi szafy — powiedziała już z drugiego pokoju.
Wszedłem za nią.
Meble wyglądały jak odlane ze szkliwa, foteliki, niska kanapka, małe stoliczki — w półprzeźroczystym tworzywie krążyły wolno roje świetlików, czasem rozsypywały się, to znów spływały w strumyczki i wtedy we wnętrzu sprzętów krążyła jak gdyby bladozielona, przemieszana z różowymi błyskami, świetlista krew.
— Czemu nie siadasz?
Stała w głębi. Fotel rozchylił się, by mnie przyjąć. Nie cierpiałem tego. To szkliwo nie było szkliwem — wrażenie takie, jakbym usiadł na powietrznych poduszkach, a spojrzawszy w dół mogłem poprzez wygiętą, grubą taflę siedzenia widzieć niewyraźnie podłogę.
Kiedy wszedłem, wydało mi się, że ściana naprzeciw drzwi jest ze szkła i widzę przez nią drugi pokój, z jakimiś ludźmi, jakby się tam odbywało przyjęcie, ale ci ludzie byli nadnaturalnego wzrostu — i pojąłem naraz, że mam przed sobą całościenny ekran telewizyjny. Głos był wyłączony; teraz, siedząc, widziałem ogromną kobiecą twarz, zupełnie jakby ciemnoskóra olbrzymka zaglądała przez szybę do pokoju; wargi jej poruszały się, mówiła, a klejnoty zakrywające konchy uszu, wielkości tarczy, migotały brylantowo.
Poprawiłem się na fotelu. Dziewczyna, z ręką osuwającą się po biodrze — jej brzuch naprawdę wyglądał jak rzeźba z lazurowego metalu — patrzała na mnie uważnie. Nie wyglądała już na pijaną. Może mi się przedtem tylko zdawało.
— Jak się nazywasz? — spytała.
— Bregg. Hal Bregg. A ty?
— Nais. Ile masz lat?
Ciekawe zwyczaje — pomyślałem. — Ale cóż — widać tak trzeba.
— Czterdzieści — a co?
— Nic. Myślałam, że masz sto. Uśmiechnąłem się.
— Mogę mieć, jeśli ci na tym zależy. — Najśmieszniejsze, że to prawda — pomyślałem. — Co ci dać? — spytała. — Do picia? Dziękuję, nic.
— Jak chcesz.
Podeszła do ściany, otworzył się jakby mały bar. Zasłoniła sobą otwór. Kiedy się odwróciła, niosła tackę z kubkami i dwiema flaszkami. Lekko nacisnąwszy flaszkę, nalała mi do pełna — płyn wyglądał zupełnie jak mleko.
— Dziękuję — powiedziałem — dla mnie nie…
— Przecież nic ci nie daję — zdziwiła się.
Widząc, że popełniłem błąd, choć nie wiedziałem jaki, mruknąłem pod nosem i wziąłem ten kubek. Sobie nalała z drugiej flaszki. Płyn był oleisty, bezbarwny, pod powierzchnią lekko musował, zarazem ciemniejąc, jakby od zetknięcia z powietrzem; usiadła i dotykając wargami szkła spytała od niechcenia:
— Kto ty jesteś?
— Kol — odparłem. Podniosłem kubek, jakbym chciał mu się przyjrzeć, to mleko nie miało żadnego zapachu. Nie tknąłem go.
— Nie, serio — powiedziała. — Myślałeś, że nadaję w ciemne, co? Skąd. To był tylko kals. Byłam z szóstką, wiesz, ale zrobiło się okropne dno. Orka do niczego i w ogóle… chciałam właśnie wyjść, kiedy się przysiadłeś.
Coś niecoś jednak łapałem: musiałem, niechcący, usiąść przy jej stoliku, kiedy jej nie było, może tańczyła? Milczałem dyplomatycznie.
— Wyglądałeś z daleka tak… — nie mogła znaleźć określenia.
— Solidnie? — podpowiedziałem. Jej powieki drgnęły. Czy i na nich miała metaliczną błonkę? Nie, to chyba szminka. Uniosła głowę.
— Co to znaczy?
— No… e… godny zaufania…
— Dziwnie mówisz. Skąd jesteś?
— Z daleka.
— Mars?
— Dalej.
— Latasz?
— Latałem.
— A teraz?
— Nic. Wróciłem.
— Ale będziesz znowu latał?
— Nie wiem. Chyba nie.
Rozmowa ta wygasała jakoś — zdawało mi się, że dziewczyna żałowała już trochę lekkomyślnych zaprosin, i chciałem jej to ułatwić.
— Może pójdę? — spytałem. Wciąż trzymałem nie tknięty napój.
— Dlaczego? — zdziwiła się.
— Myślałem, że to by ci… odpowiadało.
— Nie — powiedziała — ty myślisz — nie, skąd… czemu nie pijesz?
— Piję.
To jednak było mleko. O tej porze, w takich okolicznościach! Byłem taki zdumiony, że musiała zauważyć.’
— Co, niedobre?
— To… mleko… — powiedziałem. Musiałem mię minę kompletnego bałwana.
— Skąd? Jakie mleko? To bryt… Westchnąłem.
— Słuchaj, Nais… ja chyba pójdę już. Naprawdę Tak będzie lepiej.
— To po coś pił? — spytała.
Patrzałem na nią, milcząc. Język nie zmienił nawet tak bardzo — tylko nic nie rozumiałem. Nie. To oni się zmienili. — Jak chcesz — powiedziała w końcu. — Nie trzymam cię. Ale teraz to… — Zmieszała się. Wypiła swoją lemoniadę — tak nazwałem w myśli ten musujący trunek — a ja znów nie wiedziałem, co powiedzieć. Jakie to wszystko było trudne.
— Opowiedz mi o sobie — zaproponowałem — chcesz?
— Dobrze. A ty mi potem powiesz?…
— Tak.
— Jestem na Kawucie, drugi rok. Opuściłam się trochę ostatnio, nie piastowałam regularnie, i… tak jakoś. Szóstkę mam nieciekawą. Tak naprawdę, to… nikogo nie mam. To dziwne…
— Co?
— Że nie mam…
I znów te ciemności. O kim mówiła? Kogo nie miała? Rodziców? Kochanków?
Znajomych? Jednak Abs miał rację, że bez ośmiu miesięcy w Adapcie nie dam sobie rady.
Ale teraz, bardziej może niż przedtem, nie chciałem, skruszony, wracać do szkółki.
— I co dalej? — spytałem, a że trzymałem wciąż kubek w ręku, pociągnąłem znowu łyk tego mleka. Oczy jej rozszerzyły się od zdziwienia. Coś, jakby kpiący uśmieszek, tknęło jej wargi. Wychyliła swój kubek do dna, sięgnęła ręką do puszystego okrycia ramion i rozdarła je
— nie rozpięła, nie rozebrała, tylko zdarła, a strzępy wypuściła z palców, jak śmiecie.
— W końcu mało się znamy — powiedziała. Była jakby swobodniejsza. Uśmiechała się.
Chwilami stawała się śliczna, zwłaszcza gdy mrużyła oczy, a dolna warga, kurcząc się, ukazywała lśnienie zębów. Miała w twarzy coś egipskiego. Egipski kot. Włosy więcej niż czarne, a kiedy ściągnęła z ramion i piersi futrzany puch, zobaczyłem, że wcale nie jest taka chuda, jak mi się zdawało. Ale dlaczego podarła?… Czy to coś znaczyło?
— Miałeś mówić? — powiedziała, patrząc na mnie znad kubka.
— Tak —.powiedziałem — i poczułem tremę, jakby od moich słów Bóg wie co miało zależeć. — Jestem… byłem pilotem. Ostatni raz byłem tu… nie przestrasz się!
— Nie. Mów!
Jej oczy były uważne i błyszczące.
— Sto dwadzieścia siedem lat temu. Miałem trzydzieści lat. Ekspedycja… byłem pilotem wyprawa do Fomalhaut. To jest dwadzieścia trzy lata świetlne. Lecieliśmy, w jedną i drugą stronę, sto dwadzieścia siedem lat czasu Ziemi i dziesięć lat czasu pokładowego. Cztery dni temu wróciliśmy… „Prometeusz” mój statek — został na Lunie. Przyjechałem stamtąd dziś.
To wszystko.
Patrzyła na mnie. Nic nie mówiła. Jej wargi poruszyły się, rozwarły, zeszły. Co to było w jej oczach! Zdumienie? Podziw? Strach?
— Dlaczego nic nie mówisz? — spytałem. Musiałem odchrząknąć.
— To… ile ty naprawdę masz lat?
Musiałem się uśmiechnąć; nie był to miły uśmiech.
— Co to znaczy — naprawdę? Biologicznych czterdzieści, a według ziemskich zegarów — sto pięćdziesiąt siedem…
Długie milczenie i nagle: