– Za piętnaście minut, o dwudziestej trzydzieści, macie się stawić na rozmowę u pułkownik Klebb z Oddziału II. Zgłosicie się w jej mieszkaniu, pod numerem 1875 w waszym budynku. Jasne?
– Ale dlaczego, towarzyszu, dlaczego? Co się… Co się…? Nienaturalny, pełen napięcia głos jej umiłowanego profesora uciął w pół słowa:
– To wszystko, towarzyszko kapralu.
Dziewczyna odsunęła słuchawkę od twarzy. Patrzyła na nią przerażonym wzrokiem, jak gdyby z jej małych czarnych otworów mogła wycisnąć jeszcze jakieś słowa.
– Halo! Halo!
Patrzyła na nią tylko pusta tuba mikrofonu. Uświadomiła sobie, że ściska słuchawkę z taką siłą, iż boli ją dłoń i przedramię. Pochyliła się wolno i odłożyła słuchawkę na widełki.
Stała przez chwilę jak sparaliżowana, patrząc na aparat nie-widzącymi oczyma. Czy powinna do niego zadzwonić? Nie, to nie wchodzi w grę. Mówił w taki a nie inny sposób, bo doskonale wiedział – jak zresztą wiedziała także ona – iż każda rozmowa telefoniczna w bloku jest nagrywana lub podsłuchiwana. Oto dlaczego był tak oszczędny w słowach. Chodziło o sprawę wagi państwowej. Mając do przekazania wiadomość tego rodzaju, człowiek pozbywa się jej jak najszybciej i w tak niewielu słowach, w ilu potrafi ją przedstawić, a potem umywa ręce. Nie ma już w dłoniach okropnej karty. Przekazał damę pik komuś innemu. Ręce są na powrót czyste.
Dziewczyna wcisnęła w usta kostki dłoni i wpatrzona w telefon zaczęła je gryźć. Po co jest im potrzebna? Co takiego zrobiła? Rozpaczliwie sięgała pamięcią w przeszłość, przebiegając wspomnieniem dni, miesiące i lata. Czy popełniła w swej pracy jakiś okropny błąd, który odkryto dopiero teraz? Czy wygłosiła jakąś antypaństwową uwagę; jakiś dowcip, o którym doniesiono? To zawsze było możliwe. Ale jaką uwagę? Kiedy? Mówiąc coś naprawdę niepraworządnego poczułaby wówczas ukłucie winy. Miała czyste sumienie. Czy na pewno? Nagle sobie przypomniała. Ta skradziona łyżeczka! Czy o to chodzi? Przecież własność państwowa! Mogłaby ją teraz wyrzucić przez okno, daleko, w lewo lub w prawo. Ale nie, to niemożliwe. Zbyt drobna sprawa. Z rezygnacją wzruszyła ramionami i opuściła ramię. Wstała i mając w oczach łzy strachu i oszołomienia małego dziecka podeszła do szafy, żeby wyjąć swój najlepszy mundur. To nie może chodzić o nic w tym rodzaju. SMIERSZ nie posyła po człowieka w takich sprawach. To coś znacznie, znacznie gorszego.
Przymglonym wzrokiem spojrzała na swój tani zegarek. Jeszcze tylko siedem minut! Ogarnęła ją nowa fala paniki. Przetarła ręką oczy i chwyciła swój paradny mundur. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby się spóźniła! Zaczęła szarpać guziki białej bawełnianej bluzki.
Gdy ubierała się, myła twarz i czesała włosy, jej umysł próbował rozgryźć złowieszczą tajemnicę, jak dociekliwe dziecko wtykające kij w norę węża. Z którejkolwiek jednak strony dobierałaby się do nory, rozlegał się tylko gniewny syk.
Odkładając nawet na bok rodzaj jej przewiny, kontakt z którąkolwiek z macek SMIERSZ-u był czymś niewysłowionym. Unikano nawet wymieniania przerażającej nazwy tej organizacji. Było to słowo plugawe, słowo z grobu, szept śmierci samej, słowo, jakie nie padało nawet w przyjacielskich pogwarkach. A w całej tej okropnej organizacji jądrem zła był Oddział II, Departament Śmierci i Tortur.
No a kierowniczka tego wydziału, Rosa Klebb? Szeptano o tej kobiecie niewiarygodne historie, historie, które nawiedzały Tatianę w koszmarnych snach; w ciągu dnia zwykle o nich zapominała, ale teraz przeparadowały przed nią wszystkie.
Mówiono, że Rosa Klebb nie pozwala, by tortury odbywały się bez jej udziału. Miała w swym gabinecie zakrwawiony fartuch i niski stołeczek; ponoć kiedy widziano, jak spieszy korytarzami podziemi ubrana w ten fartuch i z tym stołeczkiem w dłoni, wieść roznosiła się bezzwłocznie i wszyscy, nawet pracownicy SMIERSZ-u przyciszali głos, pochylali się niżej nad papierami, a może nawet ściskali w kieszeniach kciuki, dopóki nie doniesiono, że wróciła do swego biura.
Albowiem – tak przynajmniej szeptano – zwykła przysuwać ten stołeczek jak najbliżej człowieka – mężczyzny lub kobiety – siedzącego ze zwieszoną głową przy stole śledczym, potem kucała nad nim i mówiła cicho: „Numer 1", „Numer 10" lub „Numer 25", a oprawcy, wiedząc, co ma na myśli, przystępowali do dzieła. Ona zaś obserwowała oczy w twarzy odległej od siebie o kilka centymetrów i wchłaniała jęki, jak zapach perfum. W zależności od wyrazu tych oczu zmieniała torturę, mówiąc: „Teraz numer 36" albo „Teraz sześćdziesiąt cztery", a oprawcy robili coś innego. Gdy z oczu poczynała już znikać odporność i odwaga, gdy pojawiała się w nich słabość i błaganie, gruchała pieściwie: „No już, no już, gołąbeczku. Mów do mnie, mój śliczny, a to się skończy. Boli. Ach, wiem, tak strasznie boli, moja dziecino. I człowiek tak ma już dość tego bólu. Tak chce, żeby się już skończył, tak pragnie móc się położyć w spokoju i już nigdy nie cierpieć. Jest tu przy tobie mamusia, która chce ci tylko ulżyć. Ma dla ciebie przytulne, miękkie łóżeczko, żebyś mógł spać i zapominać, zapominać, zapominać. Mów – szeptała czule. – Wystarczy, że przemówisz, a skończy się ból i przyjdzie spokój." Jeśli oczy wciąż były nieustępliwe, gruchanie zaczynało się na nowo: „Jakimż jesteś głuptasem, mój śliczny. Jakimż okropnym głuptasem. Ten ból to było jeszcze nic. Nic! Nie wierzysz, gołąbku? No to mamuśka musi spróbować ździebełko, ale tylko maciupkie ździebełko, numeru 87". Oprawcy zmieniali instrumenty i miejsce zabiegów, a ona, siedząc w kucki, patrzyła, jak z oczu ofiary wycieka życie i zbliża się moment, gdy będzie musiała krzyczeć do jej ucha, aby słowa mogły dotrzeć do otępiałego umysłu.
Nieczęsto jednak – mówiono – ofiara musiała wędrować długo po tej ordynowanej przez SMIERSZ drodze cierpień, prawie zaś nigdy do jej kresu i kiedy miękki głos obiecywał ukojenie, prawie zawsze odnosił zwycięstwo, bo jakimś cudem Rosa Klebb umiała odczytać z oczu, kiedy z człowieka dorosłego załamanie czyni dziecko wzywające płaczliwie matkę. Miała ten obraz matki pod ręką i zmiękczała ducha ofiary tam, gdzie brutalne słowa mężczyzny byłyby go zahartowały.
Potem, gdy kolejny podejrzany został złamany, Rosa Klebb wracała korytarzami ze swym stołeczkiem, zdejmowała w gabinecie przesiąkły świeżą krwią fartuch, siadała na powrót do pracy, a po całych podziemiach roznosiła się wieść, iż już po wszystkim i że można znowu zacząć funkcjonować normalnie.
Tatiana, sparaliżowana swoimi myślami, ponownie spojrzała na zegarek. Jeszcze cztery minuty. Przeciągnęła dłońmi po mundurze i po raz ostatni zerknęła w lustro na swą kredowobiałą twarz. Odwróciła się i pożegnała kochany, dobrze znany pokoik. Czy go jeszcze zobaczy?
Pospieszyła długim prostym korytarzem i wcisnęła guziczek windy.
Gdy winda nadjechała, Tatiana wyprostowała ramiona, uniosła brodę, i wkroczyła do kabiny jak na rusztowanie gilotyny.
– Ósme – powiedziała do windziarki. Stała zwrócona twarzą do drzwi. A przypomniawszy sobie słowa nie używane od dzieciństwa, powtarzała w duszy raz za razem: „Mój Boże… Mój Boże… Mój Boże".
ROZDZIAŁ 9
Już stojąc przed anonimowymi, wymalowanymi kremową farbą drzwiami Tatiana czuła zapach mieszkania. Ten zapach wypełnił ją bez reszty, kiedy usłyszawszy krótkie „Wejść" otwarła drzwi i stanęła wpatrzona w oczy kobiety, która siedziała przy okrągłym stole ustawionym na środku pokoju.
Był to zapach metra w upalny wieczór – tani aromat skrywający zwierzęcy odór. Ludzie w Rosji zlewają się perfumami bez względu na to, czy się uprzednio kąpali, czy nie, ale przeważnie w tym drugim wypadku, więc czyste zdrowe dziewczyny w rodzaju Tatiany, aby uniknąć smrodu panującego w metrze i tramwajach wolą z pracy do domu wracać piechotą, jeśli tylko nie leje lub nie leży zbyt głęboki śnieg.