O siódmej trzydzieści rano, w czwartek dwunastego sierpnia, Bond obudził się w swym wygodnym mieszkaniu położonym w zadrzewionym kwartale nie opodal King's Road, aby stwierdzić z niesmakiem, że jest znudzony do szpiku kości samą perspektywą czekającego go dnia. Tak jak przynajmniej w jednej religii accidie jest pierwszym z grzechów głównych, tak znudzenie, a w szczególności niewiarygodna sytuacja, w której wita się dzień z uczuciem nudy, było jedynym występkiem totalnie przez Bonda potępianym.
Bond wyciągnął ramię i dwukrotnie nacisnął dzwonek, aby powiadomić May, swą nieocenioną szkocką gosposię, że jest gotów do śniadania. 'Potem gwałtownie zrzucił ze swego nagiego ciała pojedyncze prześcieradło i zsunął stopy na podłogę.
Był tylko jeden sposób uporania się z nudą – tak dać jej w kość, że odejdzie sama. Bond wykonał pad, a potem dwadzieścia pompek tak wolnych, że nie pozwalały mięśniom spocząć ani na chwilę. Kiedy ramiona nie mogły znieść już bólu, przewrócił się na wznak i leżąc z rękoma wyciągniętymi wzdłuż boków robił nożyce tak długo, aż mięśnie brzucha zaskowyczały błagalnie. Wówczas wstał i po dwudziestu skłonach przeszedł do ćwiczeń barków i piersi, połączonych z głębokimi wdechami. Przerwał dopiero gdy poczuł zawroty głowy. Sapiąc ze zmęczenia wszedł do wyłożonej białą glazurą łazienki, gdzie pod prysznicem zimnym i gorącym na zmianę spędził pięć minut.
Na koniec, gdy się już ogolił, włożył granatową bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem i jasnoniebieskie spodnie z tropiku oraz wsunął bose stopy w czarne skórzane sandały, przeszedł przez łazienkę do długiej bawialni o wielkich oknach, mając miłe wrażenie, iż – chwilowo przynajmniej – wypocił z siebie nudę.
May, starsza wiekiem Szkotka o siwych włosach i przystojnej zamkniętej twarzy, wniosła tacę i wraz z Timesem, jedyną gazetą, jaką czytywał Bond, postawiła na stole w wykuszu okna.
Bond pożyczył jej dobrego dnia i zasiadł do śniadania.
– Dzień dobry.
(Jedną z cech, która w May ujmowała Bonda najbardziej, był fakt, iż w stosunku do nikogo – wyjąwszy, z czego Bond pokpiwał przed laty, królów angielskich i Winstona Churchilla – nie używała tytułu „sir". Niekiedy, okazując w ten sposób wyjątkowy szacunek, obdarzała Bonda wątlutkim „s" na końcu wyrazu).
Stała przy stole, kiedy Bond składał gazetę, by dobrać się do rozkładówki z wiadomościami.
– Ten człowiek znowuż był wczoraj wieczorem w sprawie telewizji.
– Co za człowiek? – Bond przebiegł wzrokiem nagłówki.
– No, ten co zawsze. Nachodził mnie od czerwca ze sześć razy. Już za pierwszym wygarnęłam mu, co sądzę o tym diabelskim wynalazku i człowiek by pomyślał, że przestanie nam wciskać ten swój towar. I to jeszcze, jakby mu było mało, na raty!
– Namolni faceci z tych domokrążców – Bond odłożył gazetę i sięgnął po dzbanek z kawą.
– Wczoraj tom już mu dała popalić za to nachodzenie spokojnych ludzi przy kolacji. Zapytałam, czy ma jakieś dokumenty… cokolwiek, gdzie pisze, kto on zacz.
– Sądzę, że po tym zwinął żagle. – Bond nalał sobie pełniutką filiżankę czarnej kawy.
– Gdzie tam. Zaczął wymachiwać swoją legitymacją związkową. Powiada, że ma wszelkie prawo zarabiać na życie. No i ta legitymacja była ze Związku Elektryków. To komuniści, nieprawdaż?
– Prawdaż – odparł Bond w roztargnieniu. Jego zmysły wyostrzyły się. Czy możliwe, że Oni mają go na oku? Pociągnął łyk kawy i odstawił filiżankę. – A dokładnie co ten facet mówił, May? – zapytał głosem z pozoru obojętnym, ale nie spuszczając wzroku z gosposi.
– Powiedział, że w godzinach nadliczbowych pracuje jako komiwojażer dla firmy sprzedającej telewizory. I czy jestem pewna, że sobie nie życzymy. I że my jedni w całym kwartale jeszcze nie mamy. Powiedział, że nie widzi na domu jednej z tych, za pańskim przeproszeniem, anten. Zawsze pytał, czy jest pan w domu, boby chciał z panem pogadać osobiście. Ucho od śledzia! Jestem zdumiona, że nie przyszło mu do głowy złapać pana, kiedy pan wychodzi albo wraca. Naturalnie, nic mu nie powiedziałam o pańskim rozkładzie dnia. Uprzejma, cicha osoba, tylko diablo natarczywa.
Zupełnie możliwe, pomyślał Bond. Jest wiele sposobów, aby sprawdzić, czy gospodarz przebywa w domu, czy nie. Wygląd służącej i jej zachowanie… spojrzenie przez uchylone drzwi. „Ano marnuje pan czas, bo wyszedł" to typowa odpowiedź, kiedy mieszkanie jest puste. Czy powinien powiadomić Sekcję Bezpieczeństwa? Bond z irytacją wzruszył ramionami. Do diabła z tym. Prawdopodobnie sprawa jest zupełnie czysta. Bo niby czemu Oni mieliby się nim interesować? A poza tym, gdyby sprawa nie była jednak czysta, Bezpieczeństwo zdołałoby go zapewne skłonić do zmiany lokum.
– Spodziewam się, że tym razem wystraszyłaś go na dobre. – Bond uśmiechnął się do May. – Pewnie go już więcej nie zobaczysz.
– Tak-s – odrzekła May z powątpiewaniem. W każdym bądź razie wypełniła polecenie pana, aby powiadomić go, jeśli spostrzeże kogoś „kręcącego się w okolicy". Wymaszerowała szeleszcząc staromodnym czarnym mundurkiem, który nosiła z uporem nawet podczas sierpniowych upałów.
Bond wrócił do śniadania. Zazwyczaj takie drobne źdźbła unoszone wiatrem puszczały w ruch chodzącą z natarczywym tykaniem wskazówkę intuicji w zegarze jego umysłu i – w innych okolicznościach – nie zaznałby spokoju, dopóki problem nachodzącego dom człowieka z opanowanego przez komunistów związku zawodowego nie zostałby definitywnie rozstrzygnięty. Teraz jednak miesiące lenistwa i braku praktyki sprawiły, że oręż rdzewiał w pochwie, a Bond opuścił nisko swą umysłową gardę.
Śniadanie było ulubionym posiłkiem Bonda. Kiedy pozostawał w Londynie menu zawsze prezentowało się jednakowo. Dwie duże filiżanki mocnej czarnej kawy bez cukru, kupionej u De Bry'a przy New Oxford Street i zaparzonej w amerykańskim ekspresie. Jedno jajko na miękko, gotowane przez trzy i pół minuty, podane zaś w granatowym kieliszku ze złotym obrąbkiem.
Było to bardzo świeże jajko w brązowej, cętkowanej skorupce; takie jajka znosiły kury odmiany francuskiej, hodowane przez którąś z wiejskich przyjaciółek May. (Bond czuł awersję do białych jajek, a zdziwaczenie w wielu drobnych sprawach kazało mu utrzymywać, że istnieje rzecz taka, jak idealnie ugotowane jajo na miękko). Posiłku dopełniały dwie grube grzanki z razowca, solidna porcja ciemnożółtego masła z Jersey, a wreszcie – podane w trzech niskich kwadratowych słoiczkach – dżem truskawkowy z firmy Tiptree, marmolada z winogron od Coopera i norweski miód wrzosowy od Fortnuma. Dzbanek do kawy i srebra były w stylu królowej Anny, porcelana natomiast – z tego samego biało-granatowo-złotego kompletu, co kieliszek do jajka – pochodziła z wytwórni Mintona.
Tego ranka, zakończywszy śniadanie miodem, Bond dokonał podsumowania bezpośrednich przyczyn swego letargu i parszywego samopoczucia. Po pierwsze Tiffany Gase, jego miłość od tylu szczęśliwych miesięcy, porzuciła go i po pełnych udręki ostatnich tygodniach, kiedy przeprowadziła się już do hotelu, pożeglowała w końcu lipca do Ameryki. Strasznie za nią tęsknił i wciąż nie mógł pogodzić się z myślą o rozstaniu. Po wtóre był sierpień w gorącym i dusznym Londynie. Bondowi należał się urlop, brakło mu jednak energii i chęci, aby jechać gdziekolwiek samotnie bądź też poszukać dla Tiffany czasowego zastępstwa. Tkwił zatem w opustoszałym gmachu centrali Secret Service, zgrzytając zębami na rutynę służbową, powarkując na swą sekretarkę i zadzierając z kolegami.
Nawet M. zdenerwował się w końcu na gburowatego tygrysa, miotającego się w swej klatce piętro niżej, i w poniedziałek tego właśnie tygodnia przesłał Bondowi ostro sformułowaną notatkę z poleceniem wzięcia udziału w pracach Komisji Śledczej, kierowanej przez kwatermistrza, kapitana Troopa. Dokument stwierdzał, że już czas, aby Bond, jako wysoki stopniem funkcjonariusz Service, przyłożył się do rozwiązywania istotnych kwestii natury administracyjnej. Poza tym zaś nie było pod ręką nikogo innego. Centrala przeżywała niedobory personalne, a w sekcji OO nic się akurat nie działo. Bond miał się zameldować tego właśnie dnia o czternastej trzydzieści w pokoju 412.