To właśnie Troop, doszedł do wniosku Bond, stanowił bezpośrednią i najbardziej dokuczliwą przyczynę jego niezadowolenia.
W każdym większym biznesie jest serdecznie przez wszystkich nienawidzony facet, będący tyranem i postrachem całej instytucji. Indywiduum takie wypełnia nieświadomie niezmiernie ważną rolę piorunochronu dla wszelkich biurowych kwasów i lęków. W istocie stając się dla nich wspólnym celem, niweczy ich destruktywne oddziaływanie. Jest zwykle generalnym menadżerem albo kierownikiem administracyjnym. To właśnie ów niezastąpiony człowiek jest psem łańcuchowym wszystkich drobnych spraw – wydatków bieżących, ogrzewania i światła, ręczników i mydła w toaletach, materiałów piśmienniczych, stołówki, rotacji urlopów, punktualności personelu. On jeden ma rzeczywisty wpływ na biurowe komforty i niewygody, i tylko jego władza sięga w strefę życia prywatnego, jak też osobistych przyzwyczajeń zatrudnionych przez instytucję pracowników obojga płci. Aby pragnąć podobnej roboty i odznaczać się niezbędnymi do jej wykonywania kwalifikacjami, człowiek ów musi posiadać dokładnie te cechy, które irytują i przeszkadzają. Musi być skąpy, spostrzegawczy, wścibski i drobiazgowy. Musi być fanatykiem dyscypliny, niewrażliwym na opinię, jaką ma o nim otoczenie. Musi być małym dyktatorem. W każdym dobrze prowadzonym przedsiębiorstwie jest taki człowiek.
W Secret Service był nim kwatermistrz kapitan Troop, niegdyś z Marynarki Królewskiej, obecnie kierownik administracyjny, którego zadanie polegało – wedle jego własnych słów – „na utrzymywaniu w tym interesie pełnego klaru i błysku".
Było rzeczą nieuniknioną, iż obowiązki kapitana Troopa doprowadzą go do konfliktu z większością pracowników organizacji, szczególnie jednak niefortunny wymiar miał fakt, że nie kto inny, a właśnie on przyszedł do głowy M. w związku z obsadzeniem funkcji przewodniczącego tej akurat Komisji.
Albowiem była to jeszcze jedna z owych Komisji Śledczych, badających subtelne powikłania sprawy Burgessa i Macleana, tudzież nauki, jakie z niej można wyciągnąć. Pięć lat po zamknięciu akt własnych afery M. wykoncypował ją wyłącznie jako koncesję wobec zaleconego przez premiera w 1955 Tajnej Radzie wglądu w działalność Służb Specjalnych.
Bond z miejsca wdał się z Troopem w beznadziejną potyczkę dotyczącą wykorzystywania przez Secret Service „intelektualistów"..
Perwersyjnie, świadom jej irytujących skutków, Bond przedłożył propozycję, że jeśli MI5 oraz Secret Service pragną zająć się serio „szpiegami intelektualnymi" ery atomowej, muszą – aby im sprostać – zatrudnić same pewną liczbę mózgowców.
– Zdymisjonowani oficerowie Armii Indyjskiej – oświadczył Bond – nie mają nawet szans zrozumieć procesów umysłowych takiego Burgessa czy takiego Macleana. W ogóle nie wiedzą o istnieniu podobnych ludzi – a co dopiero mówić o posiadaniu/ predyspozycji osobowych umożliwiających obracanie się w icłi kręgach, poznawanie ich przyjaciół i tajemnic. Skoro Burgess i Maclean czmychnęli do Rosji, jedyny sposób nawiązania z nimi ponownego kontaktu i może – jeśli mają już Rosji dość – uczynienia z nich podwójnych agentów, polega na tym, że wyśle się ich najbliższych przyjaciół do Moskwy, Pragi i Budapesztu z instrukcjami, aby czekali, póki tamci nie wypełzną z podziemi, a potem próbowali ich podejść. I jednego z nich, prawdopodobnie Burgessa, chęć opowiedzenia swojej historii i poczucie osamotnienia skłoni wreszcie do nawiązania takiego kontaktu. Lecz z pewnością ani jeden, ani drugi nie podejmie ryzyka ujawnienia się facetowi w trenczu, z kawaleryjskim wąsem i umysłowością kaprala.
– Czyżby – odparł na to Troop z lodowatym spokojem. – Sugeruje pan zatem, abyśmy naszpikowali organizację długowłosymi zboczeńcami. Koncepcja nader oryginalna. Sądziłem, że jesteśmy zgodni, iż homoseksualiści bodaj w największym stopniu] zagrażają systemowi bezpieczeństwa. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić Amerykanów, przekazujących poważne tajemnice atomowe] zgrai pedziów, oblanych pachnidłami.
– Nie każdy intelektualista jest pedałem. Wielu jest łysych. Chcę tylko powiedzieć, że… – i tak spór ciągnął się nieprzerwanie przez sesje trzech minionych dni, a pozostali członkowie komisji w większym czy mniejszym stopniu popierali stanowisko Troopa. Teraz – dziś – mieli sformułować wnioski i Bond zastanawiał się, czy powinien uczynić rzecz niepopularną i zgłosić votum separatum.
Na ile poważnie traktuje tę całą historię, rozmyślał, kiedy o dziesiątej wyszedł z mieszkania i zbiegł po schodach do auta? Czy był P° prostu małostkowy i uparty? Czy zajął stanowisko jednoosobowej opozycji po to tylko, by mieć w co zapuścić zęby? Czy był znudzony aż tak, że nie ma nic lepszego do roboty, jak dawać w kość macierzystej firmie? Bond nie umiał się zdecydować. Odczuwał niepokój, brak stanowczości, a za tym wszystkim natrętny dyskomfort psychiczny, którego nie potrafił nazwać po imieniu.
Kiedy wcisnął rozrusznik, a podwójna rura wydechowa Bentleya z kaszlącym pomrukiem obudziła się do życia, do głowy przyszedł Bondowi osobliwy cytat bez ojca i matki:
„Tych, których Bogowie pragną zniszczyć, pierwej pogrążają w nudzie".
ROZDZIAŁ 12
Jak się okazało, Bond nie musiał podejmować decyzji w sprawie ostatecznego raportu Komisji.
Zdążył skomplementować nową letnią sukienkę swej sekretarki i przekopać się w połowie przez stos depesz, jakie nadeszły nocą, kiedy czerwony telefon, który mógł oznaczać tylko M. albo szefa sztabu, wydał ż siebie ciche, władcze mruknięcie.
Bond podniósł słuchawkę.
– 007.
– Możesz wpaść? – To był szef sztabu.
– M.?
– Tak. I zanosi się na dłuższą nasiadówkę. Uprzedziłem Troopa, że nie dotrzesz na Komisję.
– Masz jakiś pomysł, o co chodzi? Szef sztabu zachichotał.
– Ano mam. Tylko lepiej, żebyś to usłyszał od niego. Zdębiejesz. Jest w tym nielichy hak.
Kiedy Bond włożył marynarkę i zatrzaskując za sobą drzwi wyszedł na korytarz, doświadczył pewności, że pistolet startera wy-strzelił wreszcie i że pieskie dni dobiegły końca. Nawet jazda windą na najwyższe piętro i marsz długim cichym korytarzem ku drzwiom gabinetu sztabowego M. zdawały się być brzemienne znaczeniem tych wszystkich innych okazji, gdy dzwonek czerwonego telefonu okazywał się sygnałem startowym, wystrzeliwującym go jak uzbrojoną głowicę w czekający gdzieś na drugim końcu świata, upatrzony przez M. cel. No i oczy panny Moneypenny, osobistej sekretarki M., miały ów dobrze znajomy wyraz podniecenia i wiedzy tajemnej, kiedy uśmiechając się do Bonda wciskała guziczek interkomu.
– Jest 007, sir.
– Niech wejdzie – odrzekł metaliczny głos, a nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko „Nie przeszkadzać".
Bond wszedł do środka i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Gabinet był chłodny, a może to tylko zasłony weneckie stwarzały w nim wrażenie chłodu. Aż do skraju ustawionego centralnie wielkiego biurka cętkowały ciemnozieloną wykładzinę smugami światła i cienia na przemian. Blask słońca nie docierał do biurka i siedząca przy nim nieruchoma postać kąpała się w rozproszonej zielonkawej mgiełce. Pod sufitem, dokładnie nad biurkiem, dorzucony ostatnio do wyposażenia gabinetu M. wielki dwuśmigłowy wentylator obracał się powoli, mieląc burzowe sierpniowe powietrze, które nawet tu, wysoko nad Regenfs Park, było po tygodniowej fali upałów ciężkie i zastałe.