Выбрать главу

Obecny stan eleganckiej walizeczki był efektem poczynań Wydziału Q, który zniweczył precyzyjną robotę firmy Swaine i Ade-ney, aby pomiędzy skórą a podszewką dna ułożyć w dwóch płaskich rzędach pięćdziesiąt sztuk amunicji kaliber 25. Każdy z dwóch niewinnych boków mieścił wykonany przez płatnerzy Wilkinsonów smukły nóż do miotania o końcu rękojeści skrytym zręcznie pod narożnymi szwami. Mimo podejmowanych przez Bonda prób wyśmiania pomysłu, fachowcy z Q uparli się, by w rączkę neseseru wbudować tajemną skrytkę, z której, po przyciśnięciu odpowiedniego miejsca, wypadała na dłoń ampułka z cyjankiem. (Tuż po otrzymaniu neseseru Bond wrzucił ampułkę do sedesu i spuścił wodę). Ważniejsza była tuba kremu do golenia Palmolive w dziewiczej poza tym kosmetyczce. Po odkręceniu całej górnej części ukazywał się spowity w bawełnianą gazę tłumik do Beretty. Na wypadek potrzeby gotówki wieko neseseru mieściło pięćdziesiąt złotych suwerenów. Można je było wyłuskać, przesuwając jedno z okuć.

Ten skomplikowany worek magiczny bawił Bonda, który jednak musiał przyznać, że mimo swej ośmiofuntowej wagi jest wygodnym środkiem przewozu jego zawodowych instrumentów, które w innym wypadku należałoby ukrywać na sobie.

Samolotem podróżowało prócz niego dwunastu pasażerów. Bond uśmiechnął się na myśl, jaka zgroza ogarnęłaby Loelię Pon-sonby na wieść, że on dopełnia trzynastki. Poprzedniego dnia, kiedy wyszedł od M. i podążył do swego gabinetu, aby zająć się szczegółami podróży, jego sekretarka zaprotestowała gwałtownie przeciwko pomysłowi ruszania w drogę trzynastego i to w piątek.

– Ależ latanie trzynastego jest zawsze najlepsze – musiał wyjaśniać cierpliwie. – Nie ma właściwie pasażerów, jest większa wygoda i lepsza obsługa. Ilekroć jest to możliwe, wybieram właśnie trzynastego.

– Cóż – odparła z rezygnacją – to twój pogrzeb. Ale będę się o ciebie martwić cały dzień. No i, na Boga, nie przechodź już dzisiaj pod drabinami i w ogóle nie rób żadnych głupot. Nie wiem, po co jedziesz do Turcji i nie chcę wiedzieć. Ale po plecach chodzą mi ciarki.

– Ach, te wspaniałe plecy! – powiedział żartobliwie. – Kiedy tylko wrócę, zabiorę je na kolację.

– Nie zrobisz niczego w tym rodzaju – odparła chłodno. Później z niespodziewaną serdecznością pocałowała go na pożegnanie i Bond po raz setny zastanowił się, dlaczego zawraca sobie głowę innymi kobietami, skoro najrozkoszniejszą z nich jest jego własna sekretarka.

Samolot mrucząc sunął równo ponad bezkresnym morzem kłę-biastych chmur, które wyglądały na dość solidne, by móc na nich wylądować w razie awarii silników. Później skończyły się i daleko z lewej zamajaczyła niebieskawa mgiełka Paryża. Przez godzinę lecieli nad wypalonymi polami Francji, aż – za Dijon – bladozielona dotąd ziemia nabrała soczystszej barwy, co świadczyło, że teren się wznosi i zaczynają się Jury.

Podano lunch. Bond odłożył książkę, odsunął od siebie myśli, które z uporem wciskały się pomiędzy niego a zadrukowaną stronicę, i jedząc spoglądał w dół na chłodne zwierciadło Jeziora Genewskiego. Gdy sosnowe lasy poczęły się piąć ku łatom śniegu pomiędzy pięknie wyszorowanymi zębiskami Alp, przypomniał sobie młodzieńcze narciarskie wakacje. Samolot mijał o kilkaset jardów z lewej olbrzymi kieł Mont-Blanc i widząc w dole brudnoszarą, słoniową skórę lodowców, Bond ujrzał znowu siebie, kilkunastoletniego chłopaka, który przewiązany liną asekuracyjną wpiera się nogami i plecami w ściany komina na Aiguilles Rouges, ubezpieczając dwóch kompanów z Uniwersytetu Genewskiego, pnących się ku niemu cal za calem po gładkiej skale.

A teraz? Bond posłał wymuszony uśmiech swemu odbiciu w szybie, kiedy samolot odbił od gór i pomknął nad szachownicą tarasu Lombardii. Gdyby podszedł doń na ulicy i przemówił ów młody James Bond, czy poznałby w nie zepsutym pełnym zapału młokosie samego siebie w wieku lat siedemnastu? No i co ten młokos pomyślałby o nim, starszym Jamesie Bondzie, tajnym agencie? Czy rozpoznałby siebie w skórze tego mężczyzny, stwardniałego przez lata perfidii, bezwzględności i strachu – tego. mężczyzny z zimnymi aroganckimi oczyma, blizną na policzku i płaskim wybrzuszeniem marynar-ki w pobliżu lewej pachy? A jeśli tak, to jaki by o nim wydał osąd? Co by pomyślał o aktualnym zadaniu Bonda? Co by pomyślał o tym zuchwałym tajnym agencie, który przemierza oto świat w roli nowej i niezwykle romantycznej – aby stręczyć na rzecz Anglii?

Bond wyrzucił z umysłu wspomnienia swej dawno umarłej młodości. Nigdy nie patrz wstecz. Gdybanie to strata czasu. Bierz, co ci niesie los, zadowalaj się tym i ciesz, że nie jesteś handlarzem używanych samochodów, zapeklowanym w gorzałce i nikotynie żurnalistą z brukowca, kaleką… albo trupem.

Spozierając w dół na wyżarzoną słońcem Genuę i łagodne błękitne wody Morza Śródziemnego, Bond zamknął umysł na sprawy minione i obrócił go ku najbliższej przyszłości, ku robocie, jaką na własny użytek określił mianem stręczycielstwa dla Anglii.

Jakkolwiek bowiem rzecz mógłby zechcieć nazwać ktoś inny, to go właśnie czekało – miał uwieść, i to uwieść bardzo szybko, dziewczynę, której nie widział w życiu, której imię usłyszał wczoraj po raz pierwszy. I cały czas, bez względu na to, jak się okaże atrakcyjna – a szef T opisał ją jako „bardzo piękną" – cała uwaga Bonda musi się zwracać nie na to, co sobą reprezentuje, lecz na to, co ma – posag, jaki wnosi. Coś jak małżeństwo dla pieniędzy z kobietą zamożną. Czy zdoła wywiązać się z roli? Może potrafi zdobywać się na właściwe gesty i mówić właściwe słowa, ale czy jego ciało będzie w stanie oderwać się od sekretnych myśli i uprawiać miłość, deklarowaną w słowach? Jakim cudem mężczyźni zachowują się wiarygodnie w łóżku, myśląc zarazem wyłącznie o koncie bankowym partnerki? Może potrafi stymulować erotycznie wizja, iż kopuluje się z workiem złota. Ale z maszyną szyfrową?

W dole przesunęła się Elba i samolot wszedł w pięćdziesięcio-milowy ślizg ku Rzymowi. Pół godziny pośród rozgdakanych głośników Lotniska Ciampino, dwie szklaneczki doskonałego america-no i znów byli w drodze, sunąc równo w kierunku czubka włoskiego buta, a umysł Bonda na powrót zesiewał najdrobniejsze szczegóły spotkania, przybliżającego się z szybkością trzystu mil na godzinę.

Czy to wszystko jest skomplikowanym spiskiem MGB, do którego nie umie znaleźć klucza? Czy zmierza wprost w pułapkę, której nie potrafił zgłębić nawet pokrętny umysł M.? Bóg świadkiem, że M. był zaniepokojony możliwością takiej pułapki. Każda okoliczność za i przeciw została jednak zanalizowana pod wszelkimi możliwymi kątami widzenia nie tylko przez M., lecz również Kierowników Sekcji, którzy w pełnym składzie i z pełnymi szykanami odbywali przez całe wczorajsze popołudnie i wieczór naradę operacyjną. Z którejkolwiek wszakże strony atakowano by sprawę, nikt nie potrafił zasugerować, jakie ewentualnie korzyści mogą z niej wyciągnąć Rosjanie. Mogliby chcieć uprowadzić Bonda i poddać go przesłuchaniom. Ale dlaczego właśnie jego? Był agentem operacyjnym, którego nie obchodziły generalne mechanizmy funkcjonowania Service i który – poza szczegółami swej aktualnej roboty i pewną sumą informacji ogólnych, w żadnym jednak razie krytycznie ważnych – nie obciążał pamięci niczym, co mogłoby być dla Rosjan użyteczne. Może chcieli zabić Bonda w ramach aktu zemsty; a przecież w ciągu minionych dwóch lat nie starł sję z nimi ani razu. Zresztą pragnąc go zabić, wystarczyło strzelić doń na ulicy Londynu, w jego mieszkaniu albo podłożyć mu w samochodzie bombę.