Выбрать главу

Myśli Bonda przerwała stewardesa.

.- Proszę zapiąć pasy. – Nie zdołała dokończyć zdania, gdy wtłaczając pasażerom żołądki do gardła samolot opadł raptownie, a potem z nieprzyjemnym jękiem wysiłku w skowycie silników ponownie poderwał się do góry. Niebo na zewnątrz nagle poczerniało. W okna zadudnił deszcz. Oślepiająco zamigotało błękitne i białe światło, rozległ się trzask, jak gdyby maszynę poraził pocisk przeciwlotniczy i samolot jął się kołysać i trząść w brzuchu przyczajonej u wrót Adriatyku burzy elektrycznej.

Bond poczuł odór niebezpieczeństwa. To najprawdziwszy zapach, coś w rodzaju tej mieszaniny potu i elektryczności, jaka uderza w nozdrza po wejściu do gabinetu grozy. Znów błyskawica przeciągnęła łapami po oknach. Trzask! Miało się wrażenie, że są samym rdzeniem grzmotu. Nagle samolot wydał się niewiarygodnie mały i kruchy. Trzynastu pasażerów! Piątek trzynastego! Bond przypomniał sobie słowa Loelii Ponsonby i poczuł wilgoć w dłoniach zaciśniętych na poręczach fotela. Zastanawiał się, w jakim wieku jest ten samolot, ile godzin wylatał. Czy jego skrzydła zaczął już toczyć śmiercionośny kornik zmęczenia metalu? Ile wytrzymałości zdążył im odebrać? Może koniec końców nie dotrze do Istambułu. Może tym swoim przeznaczeniem, które analizował filozoficznie godzinę temu, będzie upadek na łeb na szyję w Zatokę Koryncką?

Gdzieś wewnątrz Bonda był jednak „pokój huraganowy", rodzaj cytadeli, jakie spotyka się niekiedy w staromodnych domach w tropikach. Te pokoje to małe celki o wzmocnionej konstrukcji, zlokalizowane w samym środku parteru, a niekiedy na poziomie fundamentów. Kiedy wybucha burza, grożąca zniszczeniem domu, gospodarz wraz z rodziną schodzi do takiej celi i czeka, aż minie niebezpieczeństwo. Bond krył się w swym „huraganowym pokoju" tylko wówczas, gdy sytuacja nie podlegała jego kontroli i kiedy nie mógł przedsięwziąć żadnego innego działania. Teraz właśnie wycofał się do cytadeli, zamknął duszę dla piekielnego zgiełku i ruchu, a potem skoncentrował się na jednym szwie przecinającym tapicerkę fotela przed sobą i zupełnie rozluźniony czekał, aż rozstrzygną się losy rejsu BEA numer 130.

Niemal natychmiast w kabinie pojaśniało. Deszcz przestał łomotać o pleksiglasowe szyby, a silniki podjęły swój beztroski poświst. Bond otworzył drzwi huraganowego pokoju i wyszedł na zewnątrz. Powoli odkręcił głowę i spojrzał z ciekawością przez okno na maleńki cień samolotu spieszący daleko w dole po cichych wodach Zatoki Korynckiej. Westchnął głęboko i sięgnął do kieszeni spodni po swą papierośnicę z brązu. Kiedy wyjmował zapalniczkę i przypalał Morlanda z trzema złotymi opaskami, stwierdził z satysfakcją, że jego dłonie są zupełnie pewne. Czy powinien powiedzieć Lii, że prawie miała rację? Uznał, że uczyni to, jeśli tylko znajdzie w Istambule dostatecznie filuterną pocztówkę.

Dzień na zewnątrz samolotu blakł, przechodząc – jak konający delfin – przez całą gamę barw; granatowa w półmroku, wybiegła im na spotkanie gór Hymet. Jeszcze migocące mrowisko Aten i oto Viscount kołował po standardowym betonowym pasie z obwisłym rękawem i napisami w osobliwych roztańczonych literach, jakich Bond nie widział na oczy chyba od czasów szkoły.

Wraz z garstką pobladłych, milczących pasażerów wyszedł z samolotu, pomaszerował do poczekalni tranzytowej i baru. Zamówił szklanicę ouzo i wychylił, popijając łykiem lodowatej wody. Pod mdlącym anyżkowym smaczkiem kryła się prawdziwa krzepa i Bond poczuł, że w jego gardle i żołądku trunek rozniecił na chwilę płomyk. Odstawił szklankę i zamówił następną.

Kiedy głośniki przywołały go na pokład, panował już mrok i jasny księżyc w drugiej kwadrze żeglował wysoko nad światłami miasta. Wieczór i zapach kwiatów nadawały powietrzu pozór miękkości, rozbrzmiewała pulsująca pieśń cykad i daleki głos śpiewającego mężczyzny. Był to głos czysty i smutny, a piosenka miała w sobie coś z lamentu. W pobliżu lotniska pies obwieścił podnieconym ujadaniem, że poczuł nieznany ludzki zapach i Bond uzmysłowił sobie nagle, że jest już na wschodzie, gdzie stróżujące psy wyją po całych nocach. Nie wiadomo dlaczego ta myśl wywołała w jego sercu skurcz satysfakcji i podniecenia.

Od Istambułu dzieliło ich tylko dziewięćdziesiąt minut lotu nad mrocznymi falami Morza Egejskiego i Marmara. Doskonała kolacja, z dwoma wytrawnymi martini i ćwiartką klaretu Calvet, zniweczyła w duszy Bonda wszelkie zastrzeżenia dotyczące latania w piątki trzynastego, tudzież obawy związane z misją, podsuwając w ich miejsce uczucie miłego oczekiwania.

Potem byli już na miejscu i cztery śmigła samolotu zastygły przed nowoczesnym budynkiem portu lotniczego Yesilkoy, godzinę jazdy do Istambułu. Dziękując za lot Bond pożegnał się ze stewardesami, przeszedł ze swym neseserem przez odprawę paszportową i w oczekiwaniu na bagaż zatrzymał się przed celną.

Zatem ci smagli, szpetni, schludni i niscy urzędnicy to współcześni Turcy. Słuchał ich głosów, pełnych samogłosek otwartych, cichych głosek szczelinowych i wariacji na temat u, oraz obserwował, zadające kłam tym uprzejmym łagodnym głosom, ciemne oczy. Były to rozjarzone, gniewne, okrutne oczy, które dopiero ostatnio zeszły z gór. Były to oczy od stuleci uczone strzeżenia owiec i odczytywania najdrobniejszych ruchów na dalekich horyzontach. Były to oczy, które umiały niepostrzeżenie śledzić prawicę rozmówcy, które liczyły ziarnka zboża, drobną monetę i dostrzegały każde drgnienie palców kupca. Były to oczy twarde, nieufne i zawistne. Bond nie obdarzył ich sympatią.

Tuż za odprawą celną z cienia wyłonił się wysoki, długonogi mężczyzna z obwisłym wąsem. Miał na sobie szykowny puderman-tel i szoferską czapkę. Zasalutował i nie pytając Bonda o nazwisko chwycił jego walizkę, a potem poprowadził do prawdziwego arystokraty wśród samochodów – lśniącego swą czernią starego Rolls-Royce'a coupe-de-ville, wykonanego, jak przypuszczał Bond, na zamówienie jakiegoś milionera z lat dwudziestych.

Gdy wóz wypływał z terenu lotniska, mężczyzna odwrócił się i powiedział przez ramię w doskonałej angielszczyźnie:

– Kerim Bej uznał, że dzisiejszego wieczoru będzie pan wolał odpocząć, sir. Mam się stawić do pańskiej dyspozycji jutro o dziewiątej. W jakim zatrzyma się pan hotelu, sir?

– Kris tal Palas.

– Doskonale, sir. – Samochód pomkną! bezgłośnie szeroką, nowoczesną drogą.

Z tyłu, z pocętkowanego smugami cienia parkingu przed lotniskiem, uszu Bonda dobiegło słabe kaszlnięcie uruchomianego skutera. Był to dźwięk bez znaczenia i Bond rozsiadł się wygodnie, aby rozkoszować się jazdą.

ROZDZIAŁ 14

DARKO KERIM

James Bond obudził sią wcześnie w obskurnym pokoju hotelu Kristal Pałas na wzgórzach Pery i w roztargnieniu wyciągnął ramię, aby zbadać ostre swędzenie na wewnętrznej stronie prawego uda. Coś go w nocy ukąsiło. Zirytowany podrapał swędzące miejsce. Mógł się był tego spodziewać.

Kiedy przybył tu wczoraj wieczorem i powitany przez ponurego nocnego recepcjonistę w spodniach i koszuli bez kołnierzyka pobieżnie zlustrował hol z upstrzoną przez muchy palmą w mosiężnej donicy oraz podłogą i ścianami w odbarwionej mauretańskiej glazurze, pojął natychmiast, co go czeka. Nawet przeszła mu przez głowę myśl, żeby przenieść się do innego hotelu. Inercja jednak i perwersyjne zamiłowanie do panującej w staromodnych kontynentalnych hotelach atmosfery tandetnej romantyki, postanowiły za niego, że zostaje; zameldował się i archaiczną windą o napędzie grawitacyjno-łinowym wiedziony przez recepcjonistę podążył na trzecie piętro.