Pokój, z kilkoma sztukami zniszczonych mebli i żelaznym łóżkiem, był taki, jakiego oczekiwał. Zanim odprawił recepcjonistę, przyjrzał się tylko tapecie nad łóżkiem w poszukiwaniu krawych plam po rozgniecionych pluskwach.
Nadto się pospieszył. Kiedy wszedł do łazienki i przekręcił kran od gorącej wody, ów westchnął głęboko, wzgardliwie kaszlnął i wypluł do umywalki niewielką stonogę. Bond spłukał ją bezmyślnie wątłą strużką brązowej wody z zimnego kranu. To by było tyle, pomyślał sarkastycznie, jeśli chodzi o wybór hotelu wedle nazwy, która wydała mu się zabawna, i z chęci oderwania się od pluszowego życia wielkich hoteli.
Spał jednak dobrze i teraz – z jednym zastrzeżeniem, iż musi kupić jakiś środek owadobójczy – postanowił zbagatelizować swoje wygody i stawić czoła dniu.
Wyskoczył z łóżka, rozsunął ciężkie zasłony z czerwonego pluszu i wsparty o żelazną balustradę ogarnął wzrokiem jeden z najsłynniejszych widoków świata – z prawej strony miał spokojne wody Złotego Rogu, z lewej roztańczone fale nie osłoniętego
Bosforu, w środku zaś strome dachy, wyniosłe minarety i przysadziste meczety Pery. Koniec końców, zrobił dobry wybór. Widok rekompensował mnóstwo pluskiew i niewygód.
Przez dziesięć minut stojąc w oknie Bond spoglądał na rozmigotaną granicę wodną pomiędzy Europą i Azją, potem wycofał się do pokoju, zalanego teraz słońcem, i telefonicznie poprosił o śniadanie. Angielskim nie zwojował wiele, francuskim jednak w końcu się przebił. Wziął zimną kąpiel, cierpliwie ogolił się pod zimną wodą i miał tylko nadzieję, że egzotyczne śniadanie, jakie zamówił, nie okaże się fiaskiem.
Nie doznał rozczarowania. Jogurt, podany w niebieskiej porcelanowej miseczce, był ciemnożółty i miał konsystencję gęstej śmietany. Obrane zielone figi pękały z dojrzałości, a turecka kawa była czarna jak dżet i miała ów lekki posmak przypalenizny, świadczący, że zmielono ją dopiero przed chwilą. Bond zjadł doskonały posiłek przy stole podciągniętym do otwartego okna. Obserwował parowce i kaiki, przecinające dwa rozciągnięte przed jego oczyma morza, a także myślał o Kerimie i ewentualnych nowinach.
Punktualnie o dziewiątej pojawił się elegancki Rolls; przez plac Taksim i zatłoczoną ulicę Istiklal wywiózł go z Azji. Gęsty czarny dym oczekujących parowców, ozdobionych emblematem Marynarki Handlowej – dwiema wdzięcznie skrzyżowanymi kotwicami, snuł się pod pierwszym przęsłem Mostu Galata i skrywał przeciwległy brzeg, ku któremu wśród tramwai i rowerów przebijał się Rolls-Royce, rozganiając przechodniów sprzed swych kół arystokratycznymi parsknięciami staromodnego klaksonu o kształcie gruszki. Potem droga się rozluźniła i u kresu szerokiego, półmilowego odcinka mostu zaskrzyła się stara europejska część Istambułu z mierzącymi w niebo minaretami i sprawiającymi wrażenie jędrnych ogromnych piersi kopułami przycupniętych meczetów.
Powinny przywodzić na myśl tysiąc i jedną noc, Bondowi jednak, który ujrzał je zrazu ponad dachami tramwajów i wielkimi bliznami nowoczesnych reklam wzdłuż nabrzeży, wydało się, że dzisiejsza Turcja odrzuciła piękne niegdyś dekoracje teatralne na rzecz stali i żelbetonu hotelu Istambuł-Hilton, połyskującego teraz matowo za jego plecami na wzgórzach Pery.
Za mostem wóz skręcił w prawo, w biegnącą równolegle do nabrzeża brukowaną ulicę, i zatrzymał się przed wysoką, drewnianą bramą.
Z budki portiera wyszedł ubrany w postrzępiony strój koloru khaki wartownik o bandyckim wyglądzie i mięsistej, uśmiechniętej twarzy. Zasalutował, otworzył drzwi auta i gestem polecił Bondowi pójść za sobą. Przez portiernię wyszli na niewielki dziedziniec ze starannie zagrabionym żwirowym klombem. W jego środku rósł poskręcany eukaliptus, u którego stóp dwa białe gołębie grzywacze dziobały ziemię. Panowała tu cisza i spokój, a zgiełk miasta był tylko odległym pomrukiem.
Przecięli dziedziniec, weszli przez niewielkie drzwi i znaleźli się w ogromnym sklepionym składzie o rozmieszczonych wysoko okrągłych oknach, przez które snopy zamglonego kurzem słonecznego blasku padały skośnie na paki i bele towaru. Unosił się tu chłodny, zastały zapach przypraw i kawy, a kiedy w ślad za wartownikiem Bond posunął się nieco biegnącym przez środek przejściem, w jego nozdrza uderzyła nagle fala aromatu mięty.
W końcu magazynu znajdowała się otoczona barierą, podwyższona platforma. Siedziało tam na wysokich taboretach pół tuzina młodych chłopców i dziewczyn, pisząc pracowicie w opasłych, staromodnych rejestrach. Przypominało to dickensowski kantor i Bond zauważył, że na każdym z wysokich pulpitów obok kałamarza leży pogięte liczydło. Żaden z kancelistów nie podniósł wzroku na przechodzącego między nimi Bonda, ten jednak został przejęty spod opieki strażnika przez wysokiego, muskularnego mężczyznę o niespodziewanie błękitnych oczach w smukłej twarzy, który oderwał się od najdalszego pulpitu. Uśmiechnął się ciepło do przybysza, ukazując garnitur niezwykle białych zębów, i powiódł go w głąb platformy. Zastukał do zaopatrzonych w zamek Yale pięknych mahoniowych drzwi, nie czekając na odpowiedź otworzył je i wpuściwszy Bonda do środka – delikatnie zamknął.
– Ach, mój przyjacielu, proszę, proszę. – Zza mahoniowego biurka poderwał się ogromny mężczyzna w znakomicie skrojonym kremowym garniturze z grubego jedwabiu i z wyciągniętą ręką pospieszył Bondowi na spotkanie.
Władcza nuta pobrzmiewająca w donośnym, przyjaznym głosie przypomniała Bondowi, że to szef stacji T i że on, James Bond, przebywa na jego terytorium i formalnie mu podlega. Był to zaledwie punkt etykiety, punkt jednak, o którym nie należało zapominać.
Uścisk dłoni Darko Kerima był cudownie suchy i ciepły. Zachodni uścisk pięciu nie leniących się palców, nie zaś uścisk wschodni, kiedy człowiek ma wrażenie, iż podano mu skórkę od banana i pragnąłby tylko wytrzeć po niej ręce o poły marynarki, jjo i w olbrzymich garściach czaiła się krzepa, zdolna cisnąć z coraz większą i większą mocą, aż na koniec zaczną trzaskać kości.
Bond mierzył sześć stóp wzrostu, ale ten mężczyzna miał przynajmniej dwa cale więcej, sprawiając nadto wrażenie dwakroć szerszego i dwakroć masywniejszego niż Bond. Z wielkiej, smagłej i gładkiej twarzy o złamanym nosie spoglądała na Bonda para szeroko rozstawionych, uśmiechniętych oczu. Były to oczy lekko łzawiące i przekrwione, jak ślepia psa, który za często leży przy kominku. Bond rozpoznał w nich oczy niepohamowanego hulaki.
Gęste kręcone włosy, orli nos i wyraz drapieżnej dumy nadawały twarzy Kerima pozór lekko cygański; wrażenie, iż jest to oblicze wędrownego zabijaki, pogłębiał jeszcze złoty kolczyk tkwiący w prawym uchu. Ta uderzająco wyrazista, pełna wigoru, okrucieństwa i rozwiązłości twarz miała w sobie dramatyzm, który ustępował tylko jednemu – promieniującemu z niej życiu. Bond pomyślał, że w żadnej ludzkiej twarzy nie widział tak wiele żywotności i ciepła. Grzała jak słońce. Bond puścił mocną suchą dłoń i odpowiedział Kerimowi uśmiechem pełnym sympatii, jaką rzadko czuł w stosunku do nieznajomych.
– Dzięki za samochód, który wysłałeś po mnie wczoraj wieczorem.
– Ha! – uradował się Kerim. – Musisz podziękować też naszym przyjaciołom. Zostałeś powitany przez obie strony. Siedzą mój wóz, ilekroć jedzie na lotnisko.
– To była' Yespa czy Lambretta?
– Zauważyłeś więc? Lambretta. Mają tego całą flotyllę dla swoich przydupasów, facetów, których nazywam „Szarymi". Są tak do siebie podobni, że nigdy nie możemy się wśród nich połapać. Drobni gangsterzy – przeważnie ci śmierdziele, Bułgarzy – odwalający dla nich brudną robotę. Przypuszczam jednak, że ten trzymał się na dystans. Nie pchają się za blisko Rollsa od dnia, gdy mój szofer stanął raptownie, a potem cofnął na pełnym gazie. Ciut pokancerował lakier i zakrwawił spód podwozia, ale dał pozostałym lekcję dobrych manier.