Выбрать главу

Grant nerwowo podniósł się na nogi.

– Tak. Macie rację. Ale nie powiedzieli nawet, czy chodzi o akcję? Człowiek chciałby wiedzieć. Linia jest bezpieczna. Mogli coś napomknąć. Zwykle tak robią.

– Tym razem nie.

Grant powoli wyszedł z przeszklonych drzwi na trawnik. Jeśli nawet spostrzegł dziewczynę siedzącą na przeciwległym brzegu basenu, nie dał tego po sobie poznać. Pochyliwszy się podniósł książkę i złote zdobycze zawodowe, a potem wrócił do domu i wszedł po schodach do swej sypialni.

Na umeblowanie tego ponurego pokoju składało się tylko żelazne łóżko, z którego po jednej stronie wisiała aż do podłogi skotłowana pościel, wyplatane krzesło, nie malowana szafa i tandetna umywalka z cynową miednicą. Podłogę zaścielały porozrzucane magazyny angielskie i amerykańskie, przy ścianie pod oknem stały rzędem powieści sensacyjne w tanich, kieszonkowych, lub luksusowych wydaniach.

Grant pochylił się i wyciągnął spod łóżka poobijaną włoską walizkę, do której spakował nieco wyjętej z szafy taniej, lecz przyzwoitej, starannie wypranej odzieży. Potem pospiesznie umył się zimną wodą i mydłem o – jakżeby inaczej – różanym aromacie, a wreszcie wytarł się ściągniętym z łóżka prześcieradłem.

Z dworu doleciał warkot samochodu. Grant szybko ubrał się w rzeczy równie zgrzebne i pozbawione wyrazu jak te, które spakował do walizki, założył zegarek, wsunął do kieszeni pozostałe przedmioty osobiste, ujął walizkę i zbiegł po schodach.

Drzwi frontowe były otwarte. Ujrzał dwóch swych strażników gawędzących z kierowcą poobijanej limuzyny ZIS. „Cholerni głupcy" pomyślał. (Wciąż większość swych myśli formułował w angielskim). „Pewnie mu każą dopilnować, żebym przypadkiem nie zwiał w drodze na lotnisko. Pewnie nie potrafią sobie wyobrazić, że cudzoziemiec mógłby pragnąć mieszkać w ich zakazanym kraju." Zimne oczy jarzyły się gniewnie, kiedy postawiwszy walizkę na podłodze Grant myszkował wśród gęstwy okryć zwieszającej się z kołków na kuchennych drzwiach. Znalazł swój mundur – szarobury deszczowiec i czarną „leninówkę" funkcjonariuszy sowieckich – założył go, podniósł walizkę, wyszedł z domu i wsiadł do wozu obok ubranego po cywilnemu kierowcy, brutalnie przy tym potrącając barkiem jednego ze swych strażników.

Obaj mężczyźni cofnęli się bez słowa, patrząc nań twardymi oczyma. Kierowca zwolnił sprzęgło i auto, czekające z wrzuconym biegiem, jęło nabierać szybkości na pylistej drodze.

Willa stała na południowo-wchodnim wybrzeżu Krymu, mniej więcej w pół drogi pomiędzy Teodozją a Jałtą. Była jedną z wielu służbowych dacz, wzniesionych wzdłuż ulubionego przez dygnitarzy pasa górzystego wybrzeża stanowiącego część Riviery rosyjskiej. Red Grant wiedział, że jest niebywale uprzywilejowany mieszkając właśnie tu, nie zaś w jakiejś ponurej willi na peryferiach Moskwy. Kiedy samochód piął się pod górę, Grant pomyślał, iż z pewnością traktują go najlepiej, jak umieją, nawet jeśli ich troska ma dwa oblicza. Siedemdziesięciokilometrowa jazda na lotnisko w Symferopolu trwała godzinę. Na drodze nie było innych aut, przypadkowe zaś wozy z winnic na dźwięk klaksonu szybko zjeżdżały w rów. Jak w całej Rosji, samochód oznaczał tu dygnitarza, dygnitarz zaś mógł oznaczać tylko niebezpieczeństwo.

Wzdłuż całej trasy były róże, pola różane przeplatające się z winnicami, żywopłoty z krzewów różanych obok drogi, a przy dojeździe do lotniska olbrzymi kolisty kobierzec, gdzie przemieszane ze sobą czerwone i białe gatunki róż układały się w czerwoną gwiazdę na białym tle. Grantowi rzygać się chciało od tych róż i pragnął' być już w Moskwie, z dala od ich słodkiego zapachu.

Minęli wjazd do Portu Cywilnego i posuwając się przez jakieś półtora kilometra wzdłuż wysokiej ściany dotarli do wojskowego końca lotniska. Przy wysokiej drucianej bramie kierowca okazał przepustkę dwóm uzbrojonym w pistolety maszynowe wartownikom i wjechali na płytę. Stało tu kilka samolotów: wielkie wojskowe transportowce w barwach ochronnych, małe dwusilnikowe maszyny treningowe i dwa helikoptery marynarki wojennej. Kierowca zatrzymał wóz, aby zapytać mężczyznę w kombinezonie, gdzie szukać samolotu Granta. Natychmiast z wieży kontrolnej doniosło się metaliczne szczęknięcie i głośnik warknął:

– W lewo. W głębi na lewo. Numer V-BO.

Kierowca posłusznie ruszył po płycie lotniska, gdy stalowy głos warknął ponownie:

– Stać!

Kiedy szofer wdepnął pedał hamulca, w górze rozległ się ogłuszający wizg. Obaj mężczyźni przykurczyli się instynktownie, gdy od strony zachodzącego słońca nadleciała formacja czterech MIG-ów 17 i przemknęła nad ich głowami z opuszczonymi do lądowania krótkimi klapami hamulcowymi. Samoloty jeden po drugim siadły na olbrzymim pasie startowym, przy czym z kół przednich strzeliły obłoczki błękitnego dymu, a potem, z wyciem silników odrzutowych, potoczyły się ku odległej linii granicznej, zawróciły i podkołowały do wieży kontrolnej i hangarów.

– Ruszać!

Po przebyciu stu metrów dotarli do samolotu z literami rozpoznawczymi V-BO. Był to dwusilnikowy Iliuszyn 12. Wóz zatrzymał się przy aluminiowej drabince zwieszonej z drzwi kabiny. W luku ukazał się jeden z członków załogi. Zszedł po drabince, uważnie obejrzał przepustkę kierowcy i dokumenty Granta, po czym kierowcę oddalił gestem, Grantowi zaś polecił podążyć za sobą. Nie zaproponował pomocy w dźwiganiu bagażu, lecz Grant wniósł swoją walizkę po stopniach, jakby nie była cięższa od książki. Lotnik wciągnął drabinkę, zatrzasnął szeroki właz i pospieszył do kokpitu.

Do wyboru było dwadzieścia pustych siedzeń. Grant zajął najbliższe luku i zapiął pas bezpieczeństwa. Przez otwarte drzwi kokpitu doleciał krótki trzask rozmowy z wieżą kontrolną, oba silniki zawyły, zakaszlały i podjęły pracę, samolot zaś zawrócił szybko jak samochód, podkołował na początek pasa północno-południowego i bez żadnych dodatkowych czynności wstępnych nabrał pędu i wzniósł się w powietrze.

Grant rozpiął pas, zapalił papierosa Trojka ze złotym ustnikiem i rozparłszy się na siedzeniu oddał się miłym rozważaniom o swej dotychczasowej karierze i tym, co go czeka w najbliższej przyszłości.

Donovan Grant był owocem związku zawartego pewnej północy pomiędzy zawodowym ciężarowcem niemieckim a południowoirlandzką kelnerką. Związek ów trwał kwadrans, został zaś skonsumowany na wilgotnej trawie pod namiotem cyrkowym rozstawionym na peryferiach Belfastu. Gdy już było po wszystkim, ojciec wręczył matce pół korony, uszczęśliwiona natomiast matka powędrowała do domu, czyli łóżka w kuchni kafejki obok dworca kolejowego. Stwierdziwszy, że jest w ciąży, zamieszkała u swej ciotki w wiosce Aughmacloy, leżącej po obu stronach granicy i tam, w pół roku później, umarła na gorączkę poporodową wydawszy na świat dwunastofuntowego chłopczyka. Przed śmiercią poleciła, by syn nosił imię Donovan (ciężarowiec występował pod pseudonimem „Mocarny 0'Donovan") i jej rodowe nazwisko Grant.

Chłopiec, którym bez entuzjazmu zajmowała się ciotka, rósł zdrowo, był niezwykle silny i ogromnie milkliwy. Nie miał przyjaciół. Nie życzył sobie żadnych stosunków z innymi dziećmi, a jeśli czegoś od nich potrzebował, wymuszał to pięściami. W szkole miejscowej niezmiennie bano się go i nie lubiano, lecz Grant zdobył sobie reputację mocując się i boksując na jarmarkach, gdzie krwiożercza furia jego ataków w połączeniu z podstępnością pozwalała mu odnosić zwycięstwa nad chłopcami starszymi i silniejszymi.

To właśnie dzięki tym walkom wpadł w oko Sinn-Feinerom, którzy wykorzystywali Aughmacloy jako główny kanał przerzutowy dla swych ciemnych spraw na północy, a także przemytnikom, korzystającym z wioski w dokładnie tych samych celach. Po ukończeniu szkoły Grant stał się człowiekiem do brudnej roboty obu tych grup. Płacono mu dobrze, starając się zarazem jak najrzadziej miewać z nim do czynienia.