Выбрать главу

Kiedy wrócili do sypialni, a Bond oświadczył, że bierze pokój, przepełniony wdzięcznością recepcjonista wycofał się, bijąc pokłony.

Czemu nie? Bond raz jeszcze obszedł pokój. Tym razem uważnie obejrzał ściany, a także okolice łóżka i telefonu. Czemu go nie wziąć? Dlaczego miałyby tu być mikrofony albo tajemne drzwi? W jakim celu?

Walizka leżała na ławie obok komody. Bond przyklęknął. Żadnych zadrapań obok zamka. Kłaczek materii, który podłożył pod zapadkę, wciąż był na miejscu. Otworzył walizkę i wyjął neseser. Także tu żadnych śladów. Bond zamknął walizkę i wstał.

Umył się, wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. Nie, nie było żadnych wiadomości dla effendiego. Recepcjonista z ukłonem otworzył drzwiczki Rollsa. Czy w jego oczach wiecznego winowajcy nie czai się knowanie? Bond postanowił nie przejmować się, nawet jeśli tak jest. Grę należało podjąć, obojętne, jakie miała zasady. Jeśli zamiana pokojów była gambitem otwarcia – tym lepiej. Każda gra musi się jakoś zacząć.

Kiedy samochód gnał w dół wzgórza, myśli Bonda zwróciły się ku Darko Kerimowi. Jakiż idealny człowiek na szefa stacji T! Już sam rozmiar gwarantował mu autorytet w tym kraju przyczajonych, drobnych ludzi, a olbrzymia witalność i umiłowanie życia zapewniały ogólną przyjaźń. Skąd się wziął ten wylewny, przebiegły pirat? I jak trafił do pracy w Service? Bond pomyślał, że Kerim należy do tego rzadkiego typu ludzi, za jakim przepada; więcej – nie mając „znajomych", był gotów dopisać jego nazwisko do liczącej może pół tuzina innych pozycji listy prawdziwych przyjaciół, którzy zdobyli sobie w jego sercu trwałe miejsce.

Wóz przebył most Galata i zaparkował przed łukowymi arkadami Targu Egipskiego. Wywrzaskując przekleństwa na żebraków i obładowanych workami tragarzy, szofer wprowadził Bonda po niskich wydeptanych stopniach wprost w mgłę egzotycznych aromatów. Za wejściem odbili w lewo od rzeki przepychających się, rozgadanych ludzi i szofer ukazał niewielką arkadę w grubym murze, za którą pięły się spiralne, basztowe schody.

– Effendi, znajdzie pan Kerim Beja w ostatnim gabinecie na lewo. Wystarczy zapytać. Wszyscy go znają.

Po chłodnych schodach Bond wspiął się do małego holu, gdzie nie pytając o nazwisko zajął się nim kelner i poprowadził przez labirynt wyłożonych barwną glazurą pokoików o łukowych sklepieniach do salki, w której przy narożnym stoliku, nad samym wejściem bazaru, siedział Kerim. Kerim pozdrowił go hałaśliwie, wymachując szklanką z białawym napitkiem, w którym pobrzękiwały kostki lodu.

– Jesteś, przyjacielu! Zatem na początek trochę raki. Musisz być wyczerpany zwiedzaniem. – Rzucił kelnerowi polecenie.

Bond zasiadł w wygodnym krześle z poręczami i ujął podaną przez kelnera szklaneczkę. Uniósł ją ku Kerimowi i skosztował trunku. Był identyczny z ouzo. Wychylił napój do dna. Kelner niezwłocznie napełnił naczynie.

– Teraz zamówimy twój lunch. Tu, w Turcji, je się tylko odpadki uwarzone w zjełczałym oleju. Ale przynajmniej odpadki na Misir Carsarsi są najlepsze.

Kelner z uśmiechem przedstawił propozycje.

– Powiada, że Doner Kebab jest dziś doskonały. Nie wierzę mu, ale możliwe. To jagnię pieczone na węglu drzewnym, podane z ryżem na ostro. Masa cebuli. A może wolałbyś coś innego? Pilaw albo nadziewaną paprykę, którą się tu zajadają? Więc w porządku. I musisz zacząć od kilku sardynek z rusztu en papilotte. Od biedy jadalne. – Wygłosił do kelnera pełną ekspresji mowę, a potem rozsiadł się w krześle i uśmiechnął do Bonda. – Tych cholernych ludzi można traktować tylko w taki sposób. Uwielbiają, jak się ich kopie i miesza z błotem. Tylko to potrafią zrozumieć. Mają to we krwi. Te pozory demokracji ich wykańczają. Marzą o sułtanach, wojnach, gwałtach i uciechach. Biedne dzikusy, poprzebierane w garnitury w prążki i w meloniki. Są żałośni. Wystarczy na nich spojrzeć. Wszelako do diabła z nimi. Jakieś wieści?

Bond pokręcił głową. Opowiedział Kerimowi o zamianie pokoi i nie tkniętej walizce.

Kerim wychylił szklankę raki i otarł usta grzbietem dłoni. Zawtórował wcześniejszym myślom Bonda.

– Cóż, gra się musi kiedyś zacząć. Dokonałem pewnych drobnych posunięć. Teraz pozostaje nam tylko czekać na rozwój wydarzeń. Po lunchu przeprowadzimy mały rekonesans na terytorium nieprzyjaciela. Sądzę, że cię to zainteresuje. Och, nie zostaniemy spostrzeżeni. Będziemy wędrować w mrokach, pod ziemią. – Kerim zaśmiał się radośnie ze swego sprytu. – A teraz pomówmy o innych sprawach. Jak ci się podoba Turcja? Nie, wolę nie wiedzieć. Co jeszcze?

Przerwało im pojawienie się pierwszego dania. Zamówione dla Bonda sardynki en papilotte smakowały jak każde smażone sardynki. Kerim zabrał się za wielki talerz czegoś, co sprawiało wrażenie pasków surowej ryby. Dostrzegł na twarzy Bonda wyraz zainteresowania.

– Surowa ryba – powiedział. – Potem będę jadł surowe mięso z sałatą, a na koniec miskę jogurtu. Nie jestem dziwakiem, lecz szkolono mnie kiedyś na zawodowego siłacza. To w Turcji dobry zawód. Publika ich uwielbia. No i mój trener nalegał, żebym jadł tylko surową strawę. Przyzwyczaiłem się. Mnie to służy – machnął widelcem – choć nie twierdzę, że służy wszystkim. Nie obchodzi mnie ni czorta, co jedzą inni, dopóki im smakuje. Nie znoszę tylko takich, którzy jedzą i piją na smutno.

– Dlaczego zrezygnowałeś z kariery siłacza? Jak trafiłeś do naszej branży?

Kerim nadział na widelec pasek ryby i jął go rwać zębami, wypił pół szklanki raki, zapalił papierosa i rozsiadł się w krześle.

– Cóż – powiedział z kwaśnym uśmiechem – jestem równie dobrym tematem rozmowy, jak każdy inny. Pewnie sią zastanawiasz: „Skąd wziął się w Service ten wielki, szalony facet?" Więc ci opowiem, tyle że krótko, bo to długa historia. Przerwij mi, jeśli cię znudzę. W porządku?

– Zgoda. – Bond zapalił diplomata i wsparł łokcie na stole.

– Pochodzę z Trebizondu. – Kerim obserwował pnący się spiralą ku górze dym ze swego papierosa. – Z ogromnej rodziny o wielu matkach. Mój ojciec był tym rodzajem mężczyzny, jakiemu kobiety nie umieją się oprzeć. Wszystkh kobiety pragną być starte w pył. Marzy im się we snach, że mężczyzna przerzuca je sobie przez ramię, niesie do jaskini i gwałci. Taką metodę stosował z nimi mój ojciec. Był znakomitym rybakiem, sławnym jak Morze Czarne długie i szerokie. Polował na mieczniki. Trudno je złapać i ciężko wyholować, ale jeśli chodzi o tę rybę, bił na głowę wszystkich innych rybaków. Kobiety lubią, kiedy ich mężczyźni są bohaterami, a ojciec był kimś w rodzaju bohatera i to w zakątku Turcji, gdzie twardość mężczyzn jest tradycyjna. Facet wielki i romantyczny. Więc mógł mieć każdą kobietę, jakiej zapragnął. Pragnął wszystkich i czasem zabijał innych mężczyzn, żeby je dostać. Naturalnie, miał masę dzieciaków. Żyliśmy stłoczeni na kupę w ogromnych ruinach starego domu, które nasze „ciotki" jakoś przystosowały na mieszkanie. Z tych ciotek uzbierał się cały harem. Była w nim także angielska guwernantka ze Stambułu, na którą ojciec zwrócił uwagę w cyrku. Ona wpadła mu w oko, on jej wpadł, więc tego samego wieczoru wsadził ją na pokład swojego kutra, pożeglował w górę Bosforu i dalej, do Trebizondu. Nie sądzę, aby kiedykolwiek tego żałowała. Myślę, że poza nim nie widziała świata. Umarła tuż po wojnie. Miała sześćdziesiąt lat. Ostatnie przede mną dziecko ojciec miał z pewną Włoszką, która nazwała syna Bianco. Był jasny. Ja byłem ciemny, więc musiałem dostać imię Darko. Było nas piętnaścioro i mieliśmy wspaniałe dzieciństwo. Ciotki często się kłóciły i my też. To był rodzaj cygańskiego obozowiska. Wszystko trzymał w kupie mój ojciec, który lał nas, kobiety czy dzieci, kiedyśmy się stawali zanadto nieznośni. Był jednak dobry, gdy byliśmy spokojni i posłuszni. Pewnie nie potrafisz zrozumieć takiej rodziny?