Bond dźwignął nogi na łóżko. Całując ją ciągle, sięgnął dłonią ku lewej piersi i poczuł pod palcami tężejący pożądaniem sutek. Jego dłoń błądziła w dół po płaskim brzuchu, a nogi dziewczyny poruszały się omdlewająco. Jęknęła cicho i odsunęła wargi od jego ust. Długie rzęsy opuszczonych powiek drżały jak skrzydełka kolibra.
Bond chwycił skraj prześcieradła i jednym szarpnięciem odrzucił je w nogi łóżka. Nie miała na sobie nic prócz aksamitki na szyi i zrolowanych powyżej kolan czarnych jedwabnych pończoch. Jej ramiona poczęły go szukać.
Żadne z nich nie miało pojęcia, że nad nimi, za oprawnym w złoto fałszywym lustrem, stłoczeni w ciasnym Gabinet de voyeur dwaj fotografowie ze SMIERSZ-u siedzą tak, jak przed nimi dziesiątki innych przyjaciół właściciela hotelu, zaproszonych tu na spektakl nocy poślubnej.
Obiektywy spoglądały beznamiętnie na pełne namiętności arabeski dwóch ciał – tworzone, niweczone i powstające na nowo; cicho i nieustannie szumiały mechanizmy kamer; powietrze chrapliwie wydobywało się z ust obu mężczyzn, a lubieżny pot ściekał z ich obrzmiałych twarzy na tanie kołnierzyki.
ROZDZIAŁ 21
Wielkie pociągi znikają z mapy Europy jeden po drugim, ale wciąż, trzy razy w tygodniu, Orient Express łomocze dostojnie po liczącej tysiąc czterysta mil lśniącej drodze z błyszczącej stali pomiędzy Istambułem a Paryżem.
Pod lampami łukowymi dworca niemiecka lokomotywa o długim podwoziu posapywała cicho wysilonym oddechem konającego na astmę smoka. Każdy ciężki oddech wydawał się na pewno ostatnim. Potem jednak następował kolejny. Ze złączy pomiędzy wagonami unosiły się smużki pary i rozwiewały szybko w ciepłym sierpniowym powietrzu. Orient Express był jedynym żywym pociągiem w szpetnej, tandetnej architektonicznie norze, będącej stambulskim Dworcem Głównym. Pociągi na innych torach, zapomniane, stojące bez parowozów, czekały na dzień następny. Tylko tor trzeci i jego peron pulsował tragiczną poezją odjazdu.
Napis z ciężkich brązowych liter na granatowym boku wagonu mówił: COMPAGNIE INTERNATIONALE DES WAGON-LITS ET DES GRANDS EXPRESS EUROPEENS. Powyżej wsunięta w metalową ramę płaska żelazna tablica oznajmiała wielkimi czarnymi literami na białym tle ORIENT EXPRESS, poniżej zaś w trzech rzędach podano przebieg trasy:
ISTANBUL THESSALONIKI BEOGRAD
VENEZIA MILAN
LAUSANNE PARIS
James Bond spoglądał nieuważnie na jeden z najbardziej romantycznych znaków świata. Po raz dziesiąty zerknął na zegarek. Ósma pięćdziesiąt jeden. Jego wzrok wrócił do napisów. Wszystkie nazwy miast podano w języku kraju macierzystego; jedyny wyjątek stanowił MILAN. Dlaczego nie MILANO? Bond wyjął chusteczkę i otarł twarz. Gdzie u diabła jest dziewczyna? Czy ją schwytano? Czy zmieniła zdanie? Czy wczorajszej nocy, lub raczej dzisiejszego ranka, był wobec niej w wielkim łożu zbyt brutalny?
Ósma pięćdziesiąt pięć. Ciche posapywanie lokomotywy ustało. Rozległ się donośny świst, gdy automatyczny zawór bezpieczeństwa upuścił nadmiar pary. W odległości stu jardów nad kłębiącym się tłumem Bond dostrzegł, jak zawiadowca daje ręką znak maszyniście i palaczowi, a potem rusza ku tyłowi pociągu, zatrzaskując drzwi wagonów trzeciej klasy w pierwszej części składu. Pasażerowie, przeważnie wieśniacy wracający do Grecji po weekendzie spędzonym u krewnych w Turcji, wysuwali się z okien i trajkotali do roześmianego tłumu odprowadzających.
Jeszcze dalej, tam gdzie kończyły się blade lampy łukowe, a w półksiężycowym wylocie stacji prześwitywało granatowe wygwieżdżone niebo, Bond dostrzegł, że czerwony świetlisty punkt ustąpił miejsca zielonemu.
Zawiadowca był coraz bliżej. Ubrany w brązowy uniform konduktor wagonu sypialnego poklepał Bonda po ramieniu.
– En voiture, s'il vous plait.
Dwaj zamożnie wyglądający Turcy ucałowali swoje kochanki – na żony bowiem były zbyt ładne – i z salwą żartobliwych zaleceń wstąpili na niewielki żelazny piedestał, a stąd na dwa wysokie stopnie wagonu. Na peronie nie było innych pasażerów wagonu sypialnego. Konduktor, rzuciwszy niecierpliwe spojrzenie na wysokiego Anglika, zabrał piedestał i wsiadł razem z nim do pociągu.
Obok Bonda zdecydowanym krokiem przeszedł zawiadowca. Jeszcze dwa wagony – pierwszej i drugiej klasy, a dotrze do przedziału strażników i uniesie brudną, zieloną chorągiewkę.
Peronem nie spieszyła żadna postać. Wysoko, pod sklepieniem stacji, minutowa wskazówka wielkiego podświetlonego zegara skoczyła w przód i powiedziała: „Dziewiąta".
Nad głową Bonda szczęknęło opuszczane okno. Bond podniósł wzrok. Jego pierwsza myśl była taka, że czarna woalka jest zbyt ażurowa. Zamysł ukrycia pysznych ust i podekscytowanych błękitnych oczu został zrealizowany po amatorsku. – Szybko.
Pociąg ruszył. Bond uchwycił mijającą go poręcz i wskoczył na stopień. Konduktor wciąż trzymał otwarte drzwi i Bond wszedł niespiesznie do środka.
– Madame się spóźniła – powiedział konduktor. – Przyszła korytarzem. Zapewne wsiadła do ostatniego wagonu.
Po wysłanej dywanem podłodze korytarza Bond przeszedł do środkowego przedziału. W białym metalowym rombie nad czarną cyfrą 8 widniała czarna cyfra siedem. Drzwi były otwarte. Bond wszedł do środka i zamknął je za sobą. Dziewczyna zdjęła już woalkę i czarny słomkowy kapelusz. Siedziała w rogu przy oknie. Spod rozchylonego długiego i wąskiego futra z soboli wyzierała plisowana dołem suknia z jedwabiu w naturalnym kolorze, nylony barwy miodu, czarny krokodylowy pasek i buciki. Sprawiała wrażenie opanowanej.
– Nie masz do mnie zaufania, James. Bond usiadł obok niej.
– Taniu – powiedział – gdyby nie brak miejsca, położyłbym cię na kolanie i zbił pupę. Nieomal przyprawiłaś mnie o zawał. Co się stało?
– Nic – odparła Tatiana niewinnie. – A co się mogło zdarzyć? Powiedziałam, że będę i jestem. Nie ufasz mi. Skoro zaś jestem pewna, że bardziej interesuje cię mój posag niż ja, masz go tam.
Bond obojętnie podniósł wzrok. Na półce obok jego walizki leżały dwa niewielkie futerały. Ujął dziewczynę za rękę i powiedział:
– Dzięki Bogu, że jesteś bezpieczna.
Coś w jego oczach – może przebłysk poczucia winy, gdy przyznał się przed sobą, że bardziej obchodzi go dziewczyna niż Spek-tor – podziałało na nią uspokajająco. Wciąż trzymając w dłoni jego rękę z zadowoleniem rozsiadła się w kącie.
Zgrzytliwie i powoli pociąg objeżdżał Cypel Pałacowy. Światło latarni morskiej rozpalało dachy ponurych szop wzniesionych wzdłuż torów. Wolną ręką Bond sięgnął po papierosa i zapalił. Przyszło mu do głowy, że za chwilę będą mijać z tyłu wielką tablicę reklamową, za którą jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu mieszkał Krilienko. Bond raz jeszcze ujrzał w najdrobniejszych szczegółach całą scenę. Białe skrzyżowanie, dwóch ludzi w mroku i skazaniec, wysuwający się spomiędzy purpurowych warg.
Dziewczyna z czułością obserwowała jego twarz. O czym ten mężczyzna myśli? Co się dzieje za tymi chłodnymi, szczerymi, szaroniebieskimi oczyma, które chwilami łagodniały, a kiedy indziej znów – jak ostatniej nocy, póki nie wypaliły w jej ramionach swej namiętności – gorzały jak brylanty. Teraz spowijała je zaduma. Czy niepokoi się o nich oboje? O ich bezpieczeństwo? Gdyby tylko mogła mu powiedzieć, że nie ma żadnych powodów do obaw, że jest tylko jej paszportem do Anglii – on i ten ciężki futerał, który dziś wieczorem w biurze przekazał jej rezydent. Powiedział przy tym dokładnie to samo. „Oto wasz paszport do Anglii, kapralu", oświadczył wesoło. „Spójrzcie". Rozsunął suwak torby: „Spektor wprost spod igły. Uważajcie, aby już nie otwierać torby i aż do końca podróży nie dopuścić do wyniesienia maszyny z waszego przedziału. W przeciwnym razie ten Anglik, zabierze maszynę, a was pozbędzie się jak śmiecia. Zależy im tylko na Spektorze. Pozwalając go sobie odebrać, zawalicie robotę. Zrozumiano?"