– Miło cię widzieć. Jak to się stało?
– Depesza. Późną nocą. Osobista od M. Powiadam ci, staruszku, wstrząsnęła mną jak diabli.
Osobliwy akcent. Ale jaki? Trochę irlandzki… prowincjonalnie irlandzki. I coś jeszcze, coś, czego Bond nie umiał określić, a co wzięło się prawdopodobnie z wieloletniego pobytu za granicą i nieustannego rozmawiania w językach obcych. No i to koszmarne „staruszku”. Próba przełamania bojaźliwości.
– Wierzę – powiedział współczująco Bond. – Co w niej było?
– Tylko polecenie, żebym wsiadł dzisiaj rano na Orient i skontaktował się z mężczyzną i dziewczyną jadącymi w sypialnym. Wasz przybliżony opis. Mam się was trzymać i dostarczyć w zdrowiu do wesołego Paryża. To wszystko, staruszku.
Czy z tego głosu przebija rezerwa? Bond zerknął w bok. Blade oczy wybiegły mu na spotkanie. Na moment rozjarzyły się czerwono. Jak gdyby rozwarto drzwiczki paleniska. Poświata sczezła. Drzwi do wnętrza mężczyzny zostały zatrzaśnięte. Teraz oczy znowu były zamglone – oczy introwertyka, człowieka, który nieczęsto wyziera na świat, ale w nieskończoność wędruje po krainie swej duszy.
Tak, to szaleństwo, pomyślał Bond, wstrząśnięty tym, co przed chwilą zobaczył. Może szok po wybuchu albo schizofrenia. Biedny facet… i to z takim fantastycznym ciałem. Któregoś dnia na pewno pęknie. Zawładnie nim szaleństwo. Lepiej powiadomić o tym Kadry. Sprawdzić jego kartę zdrowia. A skoro o tym mowa, jak brzmi jego nazwisko?
– Cieszę się, że z nami jesteś. Chyba się nie przepracujesz. Zaczęliśmy z trzema Czerwonymi na karku, aleśmy się ich pozbyli. Jednak w pociągu mogą być inni albo też wsiądą następni. A ja muszę odstawić tę dziewczynę do Londynu bez żadnych poślizgów. Po prostu miej wszystko na oku. Dziś w nocy lepiej trzymajmy się razem i czuwajmy na zmianę. To ostatnia noc i nie chcę podejmować żadnego ryzyka. Nawiasem mówiąc, nazywam się James Bond. Podróżuję jako David Somerset. A tam jest pani Caroline Somerset.
Mężczyzna zanurzył dłoń w wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wysłużony portfel, który zdawał się zawierać mnóstwo pieniędzy. Odłowił wizytówkę i wręczył ją Bondowi. Informowała: Kapitan Norman Nash, a w lewym dolnym rogu – Automobilklub Królewski.
Wkładając wizytówkę do kieszeni, Bond przeciągnął po niej palcem. Była wytłaczana.
– Dzięki – powiedział. – Cóż, Nash, chodźmy. Przedstawię cię pani Somerset. Nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy podróżować wspólnie. W większym czy mniejszym stopniu. – Uśmiechnął się przyjaźnie.
Znów ta natychmiast wygaszona czerwona poświata. Wargi pod krótkim złotym wąsem lekko się wykrzywiły.
– Z rozkoszą, staruszku.
Bond odwrócił się ku drzwiom, delikatnie zapukał i wymówił swoje nazwisko.
Kiedy drzwi otworzyły się, Bond zaprosił Nasha do środka i zamknął je za sobą.
Dziewczyna wyglądała na zaskoczoną.
– To kapitan Nash, Norman Nash. Ma polecenie opiekowania się nami.
– Jak się pan miewa. – Dziewczyna z wahaniem wyciągnęła rękę. Nash ledwie jej dotknął. Miał skupiony wzrok. Milczał. Tatiana zachichotała z zakłopotaniem. – Nie usiądzie pan?
– Ee, dziękuję. – Nash usiadł sztywno na skraju kanapy. Wyglądał jak człowiek, który próbuje sobie przypomnieć, co się robi, nie mając nic do powiedzenia. Zapuścił dłoń do kieszeni marynarki i wydostał paczkę Playersów.
– Może, eee, papierosa? – Otworzył paczkę zupełnie czystym paznokciem, obdarł z celofanu i wysunął papierosy. Dziewczyna poczęstowała się, a wówczas druga dłoń Nasha mignęła zapalniczką ze służalczą szybkością sprzedawcy samochodów.
Nash podniósł wzrok. Bond stał oparty o drzwi i zastanawiał się, jak dopomóc temu niezdarnemu, zakłopotanemu mężczyźnie. Nash wyciągał przed siebie papierosy i zapalniczkę, jakby proponował szklane paciorki wodzowi tubylców.
– No, a ty, staruszku?
– Dziękuję – powiedział Bond. Nie znosił tytoniu z Virginii, ale gotów był na wszystko, byle tylko rozluźnić tego faceta. Fakt faktem, że ostatnimi czasy Service musi niekiedy poprzestawać na niesamowitych egzemplarzach. Przyjął papierosa i zapalił. Jak do diabła ten facet daje sobie radę w tym na poły dyplomatycznym towarzystwie, w jakim musi się obracać w Trieście?
– Wyglądasz na gościa w świetnej formie, Nash – powiedział, żeby coś powiedzieć. – Tenis?
– Pływanie.
– Od dawna w Trieście? Krótkie czerwone lśnienie.
– Mniej więcej trzy lata.
– Ciekawa robota?
– Czasami. Wiesz, jak to jest, staruszku.
Bond zastanawiał się, jak skłonić Nasha, aby przestał nazywać go „staruszkiem”. Nic nie wymyślił. Zapadła cisza.
Nash poczuł najwyraźniej, że znowu kolej na niego. Pomyszko-wał w kieszeni i wydostał wycinek z gazety. Była to strona tytułowa Corriere de la Sera. Wręczył ją Bondowi.
– Widziałeś to, staruszku? – Oczy zapaliły się i zgasły. Był to wstępniak, wydrukowany tandetną grubą czcionką i wciąż wilgotny od farby. Nagłówek informował:
TERRIBLE ESPLOSIONE IN ISTANBUL UFFICIO SOVIETICO DISTRUTTO TUTTI I PRESENTI UCCISI Reszty Bond nie rozumiał. Złożył wycinek i oddał Nashowi.
Ile wie ten człowiek? Lepiej traktować go jako goryla i nic ponad to.
– Głupia sprawa – powiedział. – Rura gazowa, jak sądzę. Bond znowu widział zwieszający się ze sklepienia niszy obleśny brzuch bomby i przewody, które zbiegając po wilgotnej ścianie, docierały na koniec do bezwładnika w szufladzie biurka Kerima. Kto wczoraj po południu wcisnął bezwładnik, kiedy zadzwonił Trempo? „Starszy Kancelista”? A może ciągnęli losy i stali kręgiem, kiedy dłoń opadła w dół, a ulicą Ksiąg na wzgórzu wstrząsnął głęboki ryk? Byli w tym chłodnym pokoju zapewne wszyscy. Ich oczy jarzyły się nienawiścią. Łzy były zarezerwowane na noc. Najpierw należało dopełnić zemsty. A szczury? Ile tysięcy szczurów zepchnął ten wybuch w głąb tunelu? Kiedy to było? Około czwartej. Czy trwała codzienna narada? Trzech zabitych w pokoju. Ilu w pozostałych pomieszczeniach budynku? Wśród nich może przyjaciele Tatiany. Musi zataić przed nią tę historię. Czy Darko patrzył? Z okien Valhalli? Bond słyszał, jak od jej ścian odbija się echem gromowy śmiech. W każdym bądź razie Kerim zabrał ze sobą wielu. Nash przypatrywał się Bondowi.
– Tak, skłonny jestem sądzić, że to gaz – powiedział bez zainteresowania.
W głębi korytarza zabrzmiał i począł się przybliżać dźwięk dzwonka ręcznego.
– Deuxieme Sernice. Deuxieme Sernice. Prenez vos places, s'ił vous plait.”
Bond spojrzał na Tatianę. Miała pobladłą twarz. W jej oczach była prośba o uwolnienie od towarzystwa tego topornego, niekul-turnowo mężczyzny.
– Może by tak lunch? – zapytał Bond. Dziewczyna wstała natychmiast. – A ty, Nash?
Kapitan Nash poderwał się już był na nogi.
– Jadłem, dzięki, staruszku. No i chciałbym się rozejrzeć po pociągu. Czy konduktor – no, wiesz…? – wykonał gest, jakby liczył pieniądze.
– Och, tak, jest skłonny do współpracy – odrzekł Bond. Sięgnął na półkę i zdjął małą ciężką torbę. Otworzył Nashowi drzwi. – Do zobaczenia później.
Kapitan Nash wyszedł na korytarz.
– Ano, spodziewam się, staruszku – powiedział. Skręcił w lewo i swobodnie mimo kołysania pociągu ruszył korytarzem; trzymał dłonie w kieszeniach spodni, a słońce gorzało na pokrywających jego głowę zbitych złocistych kędziorkach.
Bond podążył za Tatianą w górę pociągu. Przedziały były pełne powracających do domu urlopowiczów. W korytarzach trzeciej klasy ludzie siedzieli na walizkach i wśród gwaru żuli pomarańcze, a także twarde na oko bułeczki, z których wystawały plastry salami. Mężczyźni od stóp do głów oglądali przeciskającą się Tatianę, kobiety zaś spozierały z aprobatą na Bonda, zastanawiając się, czy zadowala ją w łóżku.