– Trochę grałeś – powiedział – zakładając, że pozwolę ci przyłączyć się do nas w Trieście. No i skąd znałeś kod miesiąca?
– Chyba nie bardzo ogarniasz cały obraz – odparł Nash cierpliwie. – SMIERSZ jest dobry… naprawdę dobry. Nie ma nic lepszego. Znamy wasz kod miesiąca na każdy rok. Gdyby ktokolwiek z twojej firmy zwracał uwagę na te sprawy, doszukiwał się w nich, jak to jest praktykowane w mojej firmie, regularności, uświadomilibyście sobie, że gdzieś – może w Tokio, może w Timbuktu – zawsze w styczniu tracicie którąś z płotek. SMIERSZ po prostu zgarnia tych ludzi i wyciska z nich kod na dany rok. Oczywiście razem ze wszystkim, co wiedzą. Ale chodzi o kod. Później zostaje przekazany wszystkim ośrodkom. Proste jak droga w komunizm, staruszku.
Paznokcie Bonda wbiły się w dłonie.
– A jeśli chodzi o przyłączenie się w Trieście, to rzecz wyglądała inaczej. Jechałem z tobą od dawna – w wagonach na przodzie pociągu. Kapujesz, staruszku, czekaliśmy na ciebie w Belgradzie. Wiedzieliśmy, że zadzwonisz do swego szefa… albo ambasady czy coś w tym stylu. Prowadziliśmy podsłuch tego jugosłowiańskiego telefonu od tygodni. Szkoda, żeśmy nie zrozumieli hasła, które przekazał do Istambułu. Może by się dało nie dopuścić do fajerwerków albo przynajmniej ocalić naszych. Lecz głównym celem byłeś ty, staruszku, a ciebie ustawiliśmy na cacy. Od chwili, w której wysiadłeś w Istambule z samolotu, siedziałeś w butelce jak mucha. Problem polegał tylko na tym, kiedy tę flaszkę zakorkować. – Nash znowu zerknął na zegarek i zaraz podniósł głowę. Jego obnażone zęby połyskiwały fioletem. – A to już niedługo, staruszku. Jest teraz godzina korkowania minus piętnaście.
Bond myślał: wiedzieliśmy, że SMIERSZ jest dobry, ale nie mieliśmy pojęcia jak bardzo. Te wiadomości są krytycznie ważne. Musi je jakoś przekazać. MUSI. Myśl Bonda miotała się po szczegółach jego żałośnie wątłego, żałośnie desperackiego planu.. Powiedział: – Wydaje się, że SMIERSZ nieźle to wszystko przemyślał. Sporo się natrudził. Jest tylko jedna sprawa… – Bond pozwolił swemu głosowi zawisnąć w pół zdania.
– Co takiego, staruszku? – Nash, obmyślający swój raport, nastawił ucha.
Pociąg zaczął zwalniać. Domodossola. Granica włoska. Co z kontrolą celną? Bond zaraz sobie przypomniał. Wagony tranzytowe poddawane były formalnościom dopiero we Francji, na przejściu granicznym Vallorbes. Sypialnych w ogóle to nie dotyczyło. Te expressy szły wprost przez Szwajcarię. Tylko ludzie wysiadający-w Brigue i Lozannie przechodzili na stacjach przez kontrolę celną.
– No, zasuwaj, staruszku. – Nash chwycił chyba przynętę.
– Tylko z papierosem.
– Okay. Pal. Ale jeśli zrobisz ruch, który mi się nie spodoba, jesteś trupem.
Bond wsunął prawą dłoń do tylnej kieszeni spodni. Wyjął swoją szeroką papierośnicę z brązu. Otworzył ją. Wydobył papierosa. Z kieszeni bocznej wydostał zapalniczkę. Zapalił papierosa i schował zapalniczkę z powrotem. Papierośnicę pozostawił na piersi, obok książki. Jak gdyby pragnąc nie dopuścić, by się zsunęły, mimochodem położył na nich lewą dłoń. Zaciągał się dymem papierosa. Gdybyż to był jeden z tych specjalnych – flara magnezowa czy w ogóle coś, co mógłby cisnąć tamtemu w twarz! Tylko że najpierw Service musiałaby się w ogóle zainteresować tymi wybuchowymi zabawkami. Przynajmniej jednak osiągnął swój cel i nie został przy tej okazji zastrzelony. To już było coś.
– Bo widzisz – Bond zakreślił papierosem obszerne koło w powietrzu, aby odwrócić uwagę Nasha. W tym czasie jego lewa dłoń wsunęła płaską papierośnicę pomiędzy strony książki – bo widzisz, to wszystko wygląda dobrze, ale co z tobą? Co zrobisz, kiedy przejedziemy Simplon? Konduktor wie, że masz z nami coś wspólnego. Natychmiast zaczną cię ścigać.
– Ach, o to chodzi – głos Nasha znowu był znudzony. – Chyba nadal nie przyjąłeś do wiadomości, że Rosjanie mają takie rzeczy starannie przemyślane. Wysiądę w Dijon i pojadę samochodem do Paryża. Tam się zgubię. A mały numerek z Trzecim Człowiekiem wcale historii nie zaszkodzi. Tak czy siak, wypłynie później na powierzchnię, kiedy wyjmą z ciebie drugą kulę, a nie będą mogli znaleźć drugiego pistoletu. Mnie na pewno nie złapią. Nawiasem mówiąc, mam jutro po południu spotkanie – pokój 204 w Ritzu. Składam meldunek Rosie. Chce zgarnąć laury za robotę. Potem zamieniam się w jej szofera i jedziemy do Berlina. Jak się nad tym dobrze zastanowić, staruszku – bezbarwny dotąd głos okazał emocję, zabrzmiał pożądliwością – to myślę, że może mieć dla mnie w torebce Order Lenina. Kochana Świntucha, jak to mówią.
Pociąg ruszył. Bond stężał. TO nastąpi za kilka minut. Umierać w taki sposób, jeśli rzeczywiście umrze! Przez swoją własną głupotę – ślepą, zabójczą głupotę. Zabójczą także dla Tatiany. Chryste! Tyle razy mógł zrobić coś, żeby uniknąć tych jatek. Nie brakowało okazji. Lecz próżność, ciekawość i cztery dni miłości sprawiły, że wessał go łagodny nurt, który został wprawiony w ruch tylko po to, by ponieść Bonda ku jego przeznaczeniu. To było najgorsze w tym całym cholernym interesie – triumf SMIERSZ-u, jedynego wroga, którego poprzysiągł sobie zwalczać przy każdej okazji. My zrobimy to, on zrobi tamto. „Towarzysze, to będzie łatwe z tak próżnym durniem, jak ten Bond. Zobaczycie, jak chwyci przynętę. Przekonacie się. Powiadam wam, to głupiec. Jak wszyscy Anglicy.” I Tatiana, wabik… rozkoszny wabik. Bond pomyślał o ich pierwszej nocy. O czarnych pończochach i aksamitce. A SMIERSZ cały czas patrzył, jak zgodnie z przyjętym planem pokonuje swym krokiem zarozumialca wszystkie etapy pomyślane po to, by uzbierało się jak najwięcej brudu. Uwala się po uszy tym brudem, który nie ominie też ani M., ani Service, utrzymującej się przy życiu dzięki legendzie swego imienia. Boże, co za koszmar! Gdyby tylko… gdyby tylko okazała się skuteczna ta mikroskopijna namiastka planu!
Gdzieś w przodzie turkot pociągu przemienił się w głęboki łomot.
Jeszcze kilka sekund. Jeszcze kilka jardów.
Owalne usta pomiędzy białymi stronicami z pozoru rozwarły się szerzej. Za sekundę tunel wygasi blask księżyca padający na te strony, a Bonda liźnie błękitny język.
– Przyjemnych snów, ty angielski sukinsynu.
Łomot był teraz rozszalałym metalicznym rykiem. Z grzbietu książki wykwitł płomień.
Kula, zmierzająca ku sercu Bonda, jak cichy piorun pożarła dwa jardy przestrzeni.
Bond z szarpnięciem runął na podłogę i legł jak długi w żałobnym, fioletowym świetle.
ROZDZIAŁ 27
Wszystko zależało od celności faceta. Nash powiedział, że Bond dostanie jedną kulę w serce. Bond oparł swą grę na założeniu, iż oko Nasha jest tak dobre, jak utrzymywał. I było.
Bond leżał jak trup. Zanim padł strzał, przypomniał sobie zwłoki, jakie widział – wygląd ludzkiego ciała po śmierci. Teraz leżał zupełnie bezwładnie, jak połamana lalka, z precyzyjnie rozrzuconymi rękoma i nogami.
Analizował swe doznania. W miejscu, gdzie kula wbiła się w książkę, żebra płonęły żywym ogniem. Kula musiała przejść przez papierośnicę, a potem jeszcze przez drugą połowę książki. Czuł gorący ołów nad swoim sercem. Czuł go, jak rozpalony w ciele ogień. O tym, że nie jest martwy, mówił mu tylko ostry ból głowy w miejscu, gdzie zderzyła się z podłogą, i fioletowy połysk na czubkach znoszonych butów tuż przed jego nosem.