Dłoń Bonda znowu zacisnęła się na pistolecie. Spojrzał na koszyk do robótek, na bezkształtny zwój beżowej wełny. Na stalowe druty. Co miały w sobie niezwykłego? Ich końce były matowe, jak gdyby trzymano je w ogniu. Czy druty powinny tak wyglądać?
– Eh bien, Monsieur? - Czy w jej głosie pojawiły się twarde nuty? Czy wyczytała coś w jego twarzy?
Bond się uśmiechnął. Jego mięśnie były napięte, czekały jakiegoś posunięcia, tricku.
– To nie ma sensu – powiedział wesoło, grając va banąue. – Nazywasz się Rosa Klebb. I jesteś w SMIERSZ-u kierowniczką Oddziału II. Sprawczynią i morderczynią. Chciałaś zabić mnie i tę dziewczynę, Romanowa. Bardzo jestem rad, że cię na koniec spotkałem.
Oczy nie zmieniły się na jotę. Chropawy głos był cierpliwy i uprzejmy. Kobieta wyciągnęła lewą rękę w stronę przycisku dzwonka.
– Monsieur, obawiam się, że jest pan szalony. Będę musiała zadzwonić, aby valet de chambre odprowadził pana do drzwi.
Bond nigdy się nie dowiedział, co ocaliło mu życie. Może przelotna myśl, że od przycisku nie prowadziły do ściany czy podłogi żadne przewody. Może nagłe przypomnienie angielskiego „Proszę”, kiedy u drzwi rozległo się oczekiwane pukanie. Tak czy inaczej, kiedy jej palec dotykał guziczka z kości słoniowej, Bond zwalił się z krzesła na bok.
Ledwie Bond zetknął się z podłogą, a z ostrym trzaskiem rwanego perkalu i w fontannie rozpryskujących się drzazg krzesło runęło na podłogę.
Bond skręcił się, próbując wyszarpnąć broń. Kątem oka dostrzegł unoszącą się z „mikrofonu” aparatu telefonicznego spiralną smugę niebieskawego dymu. Potem, z drutami połyskującymi w zaciśniętych dłoniach, rzuciła się nań kobieta.
Próbowała dźgnąć go w nogi. Bond wyrzucił stopę i odepchnął ją na bok. Mierzyła w nogi! Podniósłszy się na jedno kolano Bond zrozumiał, co znaczą odbarwione czubki drutów. Truciznę. Prawdopodobnie jedną z tych niemieckich trucizn oddziałujących na system nerwowy. Wystarczyło, by go drasnęła, nawet przez ubranie-.
Bond był już na nogach, a kobieta ponawiała atak. Wściekle szarpnął za pistolet. Bez rezultatu: tłumik zaczepił o pasek. Błysk przed oczami. Bond zrobił unik. Jeden z drutów brzęknął o ścianę i na Bonda zwalił się przerażający niewieści tłumok z przekrzywioną bułą peruki i zaciśniętymi zębami, łyskającymi spod zaślinionych warg.
Bond, nie ośmielając się przeciwstawić drutom swych gołych pięści, przekoziołkował w bok przez biurko.
Posapując i gadając do siebie po rosyjsku, Rosa Klebb przecwa-łowała wokół biurka, wyciągając przed siebie jak rapier pozostały drut. Bond wycofywał się, próbując jakoś wyciągnąć broń. Jego nogi natknęły się na małe krzesełko. Dał spokój pistoletowi, sięgnął za siebie i chwycił krzesło. Trzymając je za oparcie, z wystawionymi w przód na kształt rogów nóżkami, wyszedł zza biurka na jej spotkanie. Była obok fałszywego telefonu. Chwyciła go, wycelowała, gdy jednak jej dłoń poczęła zmierzać do przycisku, Bond skoczył przed siebie, wymierzając cios krzesłem. Kule rozsypały się po suficie, z którego na głowę Bonda poleciały kawałki gipsu.
Bond skoczył znowu. Nóżki krzesła przygwoździły kobietę w talii i ponad barkami. Boże, ależ była silna! Poddała się, ale tylko do chwili, gdy jej plecy zostały przyciśnięte do ściany. Tu podjęła zażartą walkę, opluwając Bonda nad krzesłem i wymachując drutem, który szukał celu jak żądło skorpiona.
Bond odstąpił trochę, trzymając krzesło wyciągniętymi rękoma.
Wymierzył i wysokim kopniakiem trafił w uzbrojoną dłoń. Drut pożeglował w górę i spadł z brzęknięciem gdzieś za jego plecami.
Bond przysunął się bliżej. Zanalizował sytuację. Tak, cztery nóżki krzesła krzepko przygważdżały kobietę do ściany. Z tej klatki mogła się wydostać tylko siłą. Miała wolne ręce, nogi i głowę, ale korpus był solidnie przyciśnięty do ściany.
Kobieta syknęła coś po rosyjsku. Plunęła nad krzesłem. Bond pochylił głowę i wytarł twarz o rękaw. Wyprostował się i spojrzał w jej pożyłkowane oblicze.
– To już koniec, Rosa – powiedział. – Za minutę będzie tu Deuxieme. Za godzinę ty będziesz w Londynie. Nikt nie zobaczy, jak wychodzisz z hotelu. Nikt nie zobaczy, jak wyjeżdżasz do Anglii. W gruncie rzeczy zobaczy cię jeszcze bardzo niewielu ludzi. Od tej chwili będziesz tylko numerem tajnych akt. Kiedy z tobą skończymy, będziesz nadawała się tylko do domu wariatów.
Twarz, oddalona odeń o parę stóp, podlegała przemianom. Odpłynęła z niej krew i była żółta. Lecz nie, pomyślał Bond, ze strachu. Blade oczy popatrzyły nań spokojnie. Nie przyznawały się do klęski.
Wilgotne, nieforemne usta skrzywiły się w uśmiechu.
– A co pan, mister Bond, będzie robił, kiedy ja trafię do domu wariatów?
– Cóż, będę żył, jak żyłem.
– Nie sądzę, anglijskij spion.
Bond prawie nie zwrócił uwagi na te słowa. Usłyszał trzaśniecie otwieranych drzwi. Zza jego pleców doniósł się wybuch śmiechu.
– Eh bien - był to ów ton zadowolenia, który Bond pamiętał tak dobrze. -, Pozycja numer siedemdziesiąt! Oto wreszcie znam je wszystkie! I to wynaleziona przez Anglika! James, to naprawdę afront dla mych rodaków.
– Raczej nie zalecam – odrzekł Bond przez ramię. – Zbyt wyczerpująca. Tak czy inaczej, ty ją teraz przejmujesz. Przedstawię ci panią. Ma na imię Rosa. Polubisz ją. To szyszka w SMIERSZ-u – w rzeczy samej zawiaduje mordowaniem ludzi.
Mathis podszedł w towarzystwie dwóch ludzi z pralni. Stali we trzech, patrząc z szacunkiem na przerażającą twarz.
– Rosa – powiedział Mathis z zadumą. – Tym jednak razem Róża Zła. Pięknie, pięknie! Jestem jednak pewien, że nie czuje się w tej pozycji wygodnie. Wy dwaj, przynieście panier de fleurs - będzie jej milej na leżąco.
Dwaj mężczyźni ruszyli ku drzwiom i Bond usłyszał skrzyp kosza na brudy.
Oczy kobiety wciąż wbijały się w twarz Bonda. Poruszyła się lekko, przenosząc ciężar ciała. Poza polem widzenia Bonda, niedo-strzeżony także przez Mathisa, który nadal studiował jej oblicze, nosek jednego błyszczącego trzewika przycisnął podeszwę drugiego. Z samego czubka buta wysunęło się smukłe półcalowe ostrze. Jak druty, stal miała niebieskawy nalot.
Dwaj mężczyźni postawili obok Mathisa duży prostokątny kosz.
– Bierzcie ją – powiedział Mathis; Skłonił się lekko Rosie. – Był to dla mnie zaszczyt.
– Au revoir, Rosa – powiedział Bond. Żółte oczy zapaliły się na moment.
– Żegnam, mister Bond.
Śmignął trzewik ze swym stalowym języczkiem.
Bond poczuł w prawej łydce ostry ból. Był to taki ból, jaki odczuwa się po kopnięciu. Wzdrygnął się i cofnął. Dwaj mężczyźni uchwycili Rosę Klebb za ramiona.
Mathis wybuchł śmiechem.
– Biedny James – powiedział. – Możesz zawsze liczyć, że ostatnie słowo wypowie SMIERSZ.
Języczek z brudnej stali cofnął się do swej skórzanej kryjówki.
Do kosza wkładano teraz tłumok, który był tylko nieszkodliwą starą kobietą.
Mathis pilnował, by starannie domknięto wieko. Zwrócił się do Bonda:
– Odwaliłeś kawał dobrej roboty, przyjacielu – powiedział. – Ale wyglądasz na skonanego. Wracaj do ambasady i odpocznij, bo wieczorem musimy zjeść razem kolację. Najlepszą kolację w Paryżu. I poszukam najpiękniejszej dziewczyny na deser.
W ciało Bonda wkradało się odrętwienie. Było mu bardzo zimno. Uniósł dłoń, żeby odgarnąć z czoła kosmyk włosów. Nie miał czucia w palcach. Wydawały się wielkie jak ogórki. Jego ręka opadła ciężko wzdłuż boku.