Выбрать главу

Poczułem, jak wiatry czasu przeradzają się w huragan.

— Głosisz anarchię — wykrztusiłem.

— Nie anarchię, lecz nihilizm — poprawił mnie. — Tylko popatrz, Jud… tylko zajrzyj do tej książeczki. Mam w niej listę wszystkich mych przodkiń od XIX do X wieku… są ich setki. Nikt na świecie nie ma takiej książeczki, może z wyjątkiem snobistycznych rodów królewskich, ale ich genealogia z pewnością nie jest aż tak dokładna.

— Jest jeszcze Capistrano — zauważyłem.

— Capistrano dotarł zaledwie do XIV wieku. No i ma przecież źle w głowie. Wiesz, czemu tworzy swe drzewo genealogiczne?

— Wiem.

— Chory facet, nie?

— Owszem. A powiedz mi, dlaczego tak ci zależy na sypianiu z własnymi antenatkami?

— Naprawdę chcesz wiedzieć?

— Naprawdę.

— Dobrze, powiem ci. Mój ojciec był zimnym draniem. Nienawidziłem go. Bijał swe dzieci codzienne przed śniadaniem, żeby się rozruszać. Jego ojciec też był zimnym draniem, którego mój ojciec nienawidził z całego serca, bo zmuszał jego i jego rodzeństwo do niewolniczej pracy. Ojciec jego ojca… i tak dalej; pochodzę z długiej linii tyranów, autokratów, dyktatorów. To, co robię, jest moją własną formą buntu przeciw obrazowi ojca. Płynę pod prąd coraz dalej i dalej, uwodząc żony, siostry i córki ludzi, których nienawidzę. W ten sposób nakłuwam baloniki ich rozdętych ego.

— Ale w takim razie… gdybyś chciał być konsekwentny… to przecież matka… zacząłbyś…

— Granicą jest zboczenie.

— Rozumiem.

— Ale babka, owszem! I mnóstwo prababek! — Oczy mu zapłonęły. Jego obsesja była dlań dziełem świętym. — Przerobiłem już jakieś dwadzieścia, trzydzieści pokoleń, a przerobię jeszcze ze trzydzieści! — Roześmiał się cienkim, szatańskim śmiechem. — A poza tym — dodał jeszcze — lubię kobiety jak każdy zdrowy mężczyzna. Inni uwodzą zdając się na przypadek, Metaxas jednak robi to systematycznie! Nadaje to mojemu życiu sens i porządek. Interesuje cię to, nie?

— No…

— W życiu nie zaznałem większej przyjemności.

Oczami wyobraźni dostrzegłem sięgający nieskończoności rząd nagich kobiet, leżących ramię przy ramieniu. Wszystkie miały trójkątne twarze i ostre rysy Temistoklesa Metaxasa. Sam Metaxas szedł powoli wzdłuż tego rzędu, wtykał w tę i w następną, i w następną. Niezmordowany, dotarł wreszcie do leżących z rozwartymi nogami włochatych, pozbawionych szyi kobiet Pithecanthropus erectus, nie zniechęciło go to, wsadzał i wsadzał, aż do początku ludzkości.

Brawo, kolego! Brawo, brawo, brawo!

— Dlaczegóż to właściwie nie miałbyś spróbować? — spytał nagle Metaxas.

— No…

— Powiedziałeś, że jesteś z pochodzenia Grekiem.

— Moja matka była Greczynką, tak.

— A więc twoi przodkowie najprawdopodobniej mieszkali wla śnie tu, w Konstantynopolu. Żaden Grek wart tej nazwy nie mieszkał wówczas we właściwiej Grecji. W tej właśnie chwili jakaś twoja namiętna przodkini mieszka gdzieś tu, po sąsiedzku!

— No…

— Znajdź ją! — krzyknął Metaxas. — Pieprz ją! Co to za radość! Co za ekstaza! Zaprzecz istnieniu przestrzeni i czasu! Napluj bogom w oko!

— Naprawdę nie wiem, czy właśnie o tym marzę — odparłem. Ale o tym właśnie marzyłem.

28.

Jak już powiedziałem, Metaxas zmienił me życie. Zmienił me przeznaczenie na wiele sposobów, nie wszystkie dobre. Ale jedną zmianą niewątpliwie dobrą było dodanie mi pewności siebie. Jego charyzma, jego hucpa przylgnęły do mnie jak druga skóra.

Od Metaxasa nauczyłem się arogancji.

Aż do tej chwili byłem skromnym, nawet nieśmiałym młodzieńcem; w każdym razie z pewnością zachowywałem się tak wobec ludzi, których uznałem za starszych, lepszych i mądrzejszych od siebie. Dotyczyło to zwłaszcza ludzi spotkanych w służbie czasowej; wobec nich byłem bierny, cichuteńki, skromny. Parę razy nadepnąłem im na odcisk i niewątpliwie wydawałem się im bardziej naiwny, niż byłem w rzeczywistości. Zachowywałem się w ten sposób, ponieważ rzeczywiście byłem młody i rzeczywiście wiele jeszcze musiałem się nauczyć, nie tylko o sobie — o sobie każdy uczy się wszystkiego, prędzej lub później — lecz także o funkcjonowaniu służby. Do tej pory spotykałem wyłącznie ludzi starszych ode mnie, mądrzejszych, cwańszych i zdeprawowanych do głębi duszy. Traktowałem ich z szacunkiem: Sama, Dajaniego, Jeffa Monroe, Sida Buonocore, Capistrano i tak dalej. Aż wreszcie znalazłem się przed obliczem Metaxasa, najstarszego, najmądrzejszego, najcwańszego i najbardziej zdeprawowanego z nich wszystkich, i dzięki niemu zyskałem indywidualność. Przestałem krążyć wokół innych, obrałem swój własny kurs.

Później dowiedziałem się, że było to jedno z jego zadań w ramach pracy w Służbie Czasowej. Metaxas brał pod swe skrzydła młodych przyszłych kurierów, mających jeszcze obłęd w oczach, i wypełniał te puste naczynia bezczelną pewnością siebie, jakże konieczną w tym zawodzie.

Wróciwszy z wyprawy z Metaxasem, byłem gotów na swe pierwsze solo i wcale się go nie bałem. Wręcz przeciwnie. Metaxas pokazał mi, jak kurier może być artystą, malującym dla klientów krajobraz przeszłości. Zamierzałem zostać takim właśnie artystą. Nie martwiło mnie już ani ryzyko, ani odpowiedzialność.

— Masz przerwę, a po przerwie zabierasz sześć osób na tydzień — oznajmił mi Protopopulos.

— Do diabła z przerwą. Jestem gotów ruszać jutro.

— Taaa… Tylko że turyści nie są jeszcze gotowi. W dodatku prawo stanowi, że masz odpocząć przed skokami pod prąd. No więc odpoczywaj. Do zobaczenia za dwa tygodnie, Jud.

Wbrew woli odesłano mnie więc na wakacje. Kusiło mnie, żeby skorzystać z zaproszenia Metaxasa i odwiedzić go w jego willi w 1105 roku, ale przyszło mi do głowy, że Metaxas może mieć, przynajmniej na razie, dość mojego towarzystwa. Przez krótki czas zastanawiałem się, czy nie wziąć udziału w wycieczce pod Hastings na przykład albo Waterloo, albo czy nie udać się na Ukrzyżowanie, żeby policzyć Dajanich, ale z tego też zrezygnowałem. Miałem wkrótce poprowadzić własną grupę; nie marzyłem o tym, by być prowadzonym przez kogoś. Pewność siebie zyskałem bardzo niedawno; potrzebowałem ją wzmocnić, a nie zyskałbym nic oddając swój los w ręce jakiegoś kuriera.

Przez trzy dni siedziałem w naszym teraźniejszym Stambule, nie robiąc nic szczególnego. Niemal cały czas spędzałem w świetlicy kurierów, grając w stochastyczne szachy z Kolettisem i Melamedem, którzy akurat też mieli wolne. Czwartego dnia wyprawiłem się do Aten. Nie miałem pojęcia po co — tego dowiedziałem się już na miejscu.

Czego właściwie chcę, dowiedziałem się na Akropolu. Łaziłem wśród ruin, oganiając się od handlarzy holograficznych slajdów i oszustów proponujących mi wycieczkę z przewodnikiem, kiedy podpłynął ku mnie reklamowy glob, zawisł o metr przed mą twarzą, na wysokości oczu, zaświecił na zielono, co miało zwrócić moją uwagę, i powiedział:

— Dobry wieczór. Mamy nadzieję, że podoba się panu w Atenach XXI wieku. Teraz, kiedy obejrzał już pan sobie te jakże malownicze ruiny, czy nie marzy pan, by zobaczyć, jak naprawdę wyglądał Partenon? Jaka była Grecja Sokratesa i Arystofanesa? Miejscowe biuro Służby Czasowej znajduje się na ulicy Aeolou, naprzeciwko Poczty Głównej, i…

Pół godziny później zjawiłem się na ulicy Aeolou, przedstawiłem jako kurier mający przerwę i przygotowałem do skoku pod prąd. Nie zamierzałem jednak odwiedzić Grecji Sokratesa i Arystofanesa. Kierowałem się do Grecji zwykłego, prostego 1997 roku, kiedy to niejaki Konstantyn Passilidis wybrany został burmistrzem Sparty.