Konstantyn Passilidis był ojcem mojej matki. Zaczynałem tropić przodków, aż do początku czasu.
Ubrany w prosty, szorstki strój jakże typowy dla końca XX wieku, uzbrojony w portfel pełen szeleszczących, kolorowych, dawno już odeszłych w przeszłość banknotów, skoczyłem pod prąd sześćdziesiąt lat. Złapałem pierwszą dogodną kapsułę z Aten do Sparty. Ten środek transportu wprowadzono w ówczesnej Grecji dopiero niedawno, siedziałem więc w nim śmiertelnie przerażony możliwością rozfazowania, ale nastawienie wytrzymało i dojechałem na miejsce w jednym kawałku.
Sparta okazała się wręcz przeraźliwie straszna.
Oczywiście dzisiejsza Sparta nie jest bezpośrednią spadkobierczynią militarystycznego miasta-państwa, które takich kłopotów przysporzyło Atenom. Tamta Sparta degenerowała się powolutku, by w średniowieczu zniknąć wreszcie z kart historii. Nowe miasto powstało w XIX wieku na terenie starego. W czasach dziadka Pas silidisa miało osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców. Rozrosło się prężnie, ponieważ w latach osiemdziesiątych zainstalowano tu pierwszą w Grecji elektrownię atomową.
Na dzisiejszą Spartę składały się przede wszystkim rzędy budynków mieszkalnych, równe, postawione niczym pod sznurek. Każdy z nich miał dziewięć pięter, na każdym piętrze wisiały jaskrawozielone balkony; wyglądało to mniej więcej tak atrakcyjnie jak przeciętne więzienie. Kończyło się ono z jednej strony lśniącą kopułą elektrowni atomowej, po drugiej zaś grupą gospod, budynków administracyjnych i banków.
Architektura ta miała sporo wdzięku dla ludzi, w oczach których gwałt ma sporo wdzięku.
Wysiadłem z kapsuły i ruszyłem w kierunku śródmieścia. Nie dostrzegłem żadnych końcówek komputera — zapewne sieć nie zawitała jeszcze do Sparty — znalezienie burmistrza Passilidisa nie sprawiło mi jednak najmniejszych kłopotów. Wszedłem do najbliższej gospody, spytałem o burmistrza i kilkunastu przyjacielskich Spartan natychmiast odprowadziło mnie do ratusza.
Recepcjonistką była ciemnowłosa dziewczyna lat mniej więcej dwudziestu, o dużych piersiach i nieznacznym wąsiku. Jej strój w stylu minojskiego odrodzenia zgrabnie zwracał uwagę mężczyzn na zalety ciała, odwracając ją od niedoskonałości twarzy. Podstawiając mi pod oczy swe największe walory, dziewczyna spytała ochrypłym szeptem:
— Czym mogę panu służyć?
— Chciałbym zobaczyć się z burmistrzem Passilidisem. Jestem dziennikarzem amerykańskiej gazety. Piszemy artykuły o dziesięciu najbardziej dynamicznych młodych Grekach i wydaje nam się, że burmistrz…
Nie brzmiało to przekonywająco nawet w moich uszach. Stałem przyglądając się kroplom potu ściekającym po jej imponującej piersi, czekając, kiedy mnie wyrzuci, recepcjonistka jednak natychmiast kupiła tę historię i bez zwłoki doprowadzony zostałem przed oblicze pana burmistrza.
— Cała przyjemność po mojej stronie — usłyszałem od dziadka, w doskonałej angielszczyźnie. — Zechce pan usiąść? Może napije się pan martini? A jeśli woli pan ziele…
Wpadłem w panikę. Przeraziłem się śmiertelnie. Nie uścisnąłem nawet wyciągniętej ku mnie dłoni.
Sparaliżował mnie wygląd Konstantyna Passilidisa.
Oczywiście nigdy przedtem nie widziałem dziadka. Zastrzelił go abolicjonistyczny zamachowiec w 2010 roku, przed moim urodzeniem. Dziadek był jedną z wielu ofiar Roku Zabójców.
Podróże w czasie nigdy nie wydały mi się tak przeraźliwie rzeczywiste jak w tej chwili. Justynian w cesarskiej loży Hipodromu był nikim w porównaniu z mym dziadkiem.
W tej teraźniejszości dziadek niewiele przekroczył trzydziestkę — był cudownym dzieckiem swych czasów… Miał ciemne, kręcone, już lekko siwiejące włosy, niewielkie starannie przystrzyżone wąsiki i kolczyk w uchu. Nie to mnie jednak zaskoczyło, lecz nasze fizyczne podobieństwo. Mógłby być moim starszym bratem.
Minęła nieskończenie długa chwila i wreszcie otrząsnąłem się z letargu. Przypuszczam, że dziadek był nieco zaskoczony, ale grzecznie jeszcze raz ponowił ofertę poczęstunku. Odmówiłem, podziękowałem i jakoś, resztką pozostałej mi bezczelności, zmusiłem się do odegrania roli dziennikarza.
Rozmawialiśmy o jego karierze politycznej i o cudownych rzeczach, które planował dla Sparty i dla Grecji. Właśnie udało mi się delikatnie zmienić temat rozmowy na jego życie osobiste, rodzinę i pochodzenie, kiedy zerknął na zegarek.
— Czas na lunch — powiedział. — Zechce pan być moim gościem?
Przez „lunch” rozumiał typową śródziemnomorską sjestę — zamknięcie biura na trzy godziny i powrót do domu. Pojechaliśmy elektryczną kolejką obwodową; drążek sterowniczy dzierżył sam wielki człowiek. Wielki człowiek mieszkał w jednym z tych obrzydliwych bloków, jak każdy zwykły obywatel — miał do dyspozycji cztery skromne pokoiki na czwartym piętrze.
— Chciałbym przedstawić panu moją żonę — powiedział. — Katrina, ten pan jest amerykańskim dziennikarzem. Nazywa się Jud Elliott. Chce napisać coś o mojej karierze.
Spojrzałem na babcię.
Babcia spojrzała na mnie.
Westchnąłem.
Babcia westchnęła dokładnie w tym samym momencie. Oboje przeraźliwie się zdumieliśmy.
29.
Była piękna urodą dziewcząt na minojskich freskach. Brunetka o oliwkowej cerze i czarnych oczach. Biła z niej wieśniacza siła. Katrina nie obnażała piersi wzorem modnej wąsatej recepcjonistki, ale cienka bluzka ukrywała doprawdy niewiele — były one okrągłe, jędrne, wysokie. Miała szerokie biodra. Jej wiek oceniałem na dwadzieścia trzy lata.
Pożądanie narodziło się we mnie od pierwszego wejrzenia. Jej uroda, jej prostota, jej ciepło ujęło mnie i zniewoliło natychmiast. Poczułem znajomy dreszcz jąder, znajome ciągnięcie skóry na udach. Pragnąłem zerwać z niej ubranie tu, teraz, natychmiast, pragnąłem natychmiast się w niej zanurzyć. Nie miało to nic wspólnego z kazirodczymi ciągotami Metaxasa, wszystko zaś z niewinnym, zwierzęcym instynktem. Ogarnięty żądzą nie myślałem nawet o niej jako o mojej babce, lecz wyłącznie jako o młodej, wyjątkowo pociągającej dziewczynie. W kilka chwil później w pełni zdałem sobie sprawę, kim naprawdę jest, i to, co twarde, natychmiast mi zmiękło.
Była babcią Passilidis. A ja dobrze pamiętałem babcię Passilidis.
Babcię Passilidis odwiedzałem w osiedlu dla starców koło Tampy. Zmarła, kiedy miałem czternaście lat, w 2049 roku i choć miała wówczas zaledwie siedemdziesiąt lat, mnie wydawała się straszliwie stara i niedołężna; chuda, wyniszczona, skurczona, zawsze ubrana na czarno. Tylko jej oczy — na miłość boską, właśnie te ciemne, ciepłe, lśniące oczy! — zdradzały, że była kiedyś normalnym, zdrowym człowiekiem.
Babcia Passilidis cierpiała na wszystkie choroby świata, przede wszystkim kobiece — mięśniaki macicy czy czego tam dostają kobiety — potem zawiodły nerki, a po nerkach cała reszta. Przeszła kilkanaście przeszczepów, nic jej jednak nie pomogło i jako dziecko byłem milczącym świadkiem jej nieuchronnego zamierania. Biedna staruszka, bezustannie opowiadano przy mnie o jakiejś nowej przeszkodzie na jej spokojnej drodze do grobu. A teraz, cud nad cudami, staruszka ta objawiła się przede mną pozbawiona ciężaru lat. A ja już, przynajmniej w pragnieniach, wślizgnąłem się między nogi mej babci! Mój Boże, jakże straszna duma tkwi w człowieku, że może podróżować pod prąd i snuć takie myśli!
Reakcja młodej pani Passilidis na mój widok była równie silna, choć nie miała nic wspólnego z żądzą. Dla niej seks zaczynał się i kończył na małym pana burmistrza. Patrzyła na mnie z jedynym uczuciem w oczach — uczuciem niebotycznego zdumienia, a po chwili wykrztusiła: