— Konstantyn, przecież on wygląda dokładnie tak jak ty!
— Doprawdy? — zdziwił się jej mąż. Wcześniej nawet nie przyszło mu to do głowy.
Jego żona popchnęła nas w stronę wiszącego w dużym pokoju lustra. Była bardzo podniecona, chichotała niepowstrzymanie. Ślicznym biustem otarła się o mnie, aż się spociłem.
— Popatrzcie! — krzyknęła. — Tylko popatrzcie! Przecież jesteście jak bracia.
— Zdumiewające — zgodził się burmistrz.
— Co za niezwykły przypadek — powiedziałem. — Ma pan nieco gęstsze włosy, a ja jestem odrobinę wyższy, ale poza tym…
— Tak! Tak! — Dziadek z uciechy klasnął w dłonie. — Czy to możliwe, że jesteśmy spokrewnieni?
— Wykluczone — stwierdziłem poważnie. — Moja rodzina po chodzi z Bostonu. Stary nowoangielski ród. Mimo wszystko to rzeczywiście zdumiewające. Czy jest pan pewien, że nie miał pan przodków na „Mayflower”, panie burmistrzu?
— Nie, chyba że na pokładzie był grecki steward.
— Bardzo w to wątpię.
— Ja również. Po mieczu i po kądzieli jestem rodowitym Grekiem od wielu pokoleń.
— Chciałbym przez chwilę o tym porozmawiać, jeśli to możliwe — wtrąciłem gładko. — Na przykład chciałbym wiedzieć…
W tym momencie z sypialni wyszła zaspana, całkiem naga pięcioletnia dziewczynka. Stanęła przede mną, nie znająca jeszcze wstydu, i spytała po prostu, kim jestem. Była słodka. Mała twarda pupcia, czysta różowa szczelinka — jakże schludnie wyglądają małe dzieci, kiedy są nagie. Nim dojrzewanie wszystko zepsuje.
— To moja córka, Diana — powiedział z dumą Passilidis, a we mnie jakby uderzył grom, rozbrzmiewając wewnątrz czaszki słowami: NIE ODKRYJESZ NAGOŚCI MATKI SWOJEJ.
Zmiażdżony, odwróciłem wzrok, pokrywając wstyd udanym atakiem kaszlu. Gładka dziurka małej Diany pozostała w mej nieskromnej pamięci. Jakby wyczuwając, że w tej dziecinnej nagości dostrzegłem coś nieprzyzwoitego, matka szybko włożyła Dianie majteczki.
Nie umiałem przestać drżeć. Passilidis, mocno zdziwiony, otworzył butelkę retsiny. Usiedliśmy na balkonie, w jasnych promieniach słońca. Bawiące się na dole dzieci pomachały rączkami, pozdrawiając burmistrza. Diana przyszła do nas domagając się zabawy; zmierzwiłem jej jedwabiste włoski, przycisnąłem nos i bardzo, ale to bardzo dziwiłem się zaistniałej sytuacji.
Babcia poczęstowała nas wspaniałym posiłkiem z gotowanej jagnięciny i pastitsio. Wypiliśmy półtorej butelki retsiny. Skończyłem rozmowę o polityce i przeszedłem do tematyki rodzinnej.
— Pańska rodzina pochodzi ze Sparty? — spytałem na początek.
— Och nie, nie. Dziadek przyjechał tu przed wiekiem z Cypru. Chodzi o dziadka po mieczu. Po kądzieli pochodzimy z Aten. Mieszkaliśmy tam od pokoleń.
— Chodzi o rodzinę Markezinisów?
Burmistrz zerknął na mnie dziwnie.
— Tak, oczywiście. A skąd się pan o tym dowiedział?
— Znalazłem jakąś wzmiankę przygotowując się do wywiadu skłamałem gładko.
Passilidis daj spokój tej sprawie. Teraz, mówiąc o rodzinie, zrobił się znacznie bardziej wylewny, może była to zresztą sprawa wina. Nie oszczędzał mi genealogicznych detali.
— Rodzina ojca mieszkała na Cyprze przynajmniej od tysiąca lat. Passilidisowie byli tam na długo przed pojawieniem się krzyżowców. Natomiast przodkowie matki przyjechali do Aten w XIX wieku, po podboju tureckim. Przedtem mieszkali w Shqiperi.
— Shqiperi?
— W Albanii. Osiedli tam w XIII wieku, kiedy łacinnicy podbili Konstantynopol. I pozostali. Przetrwali Turków, przetrwali Serbów, przetrwali rebelię Skanderbega, mimo wszelkich trudności podtrzymując greckie rodzinne tradycje.
Nastawiłem uszu.
— Wspomniał pan Konstantynopol. Potrafi pan prześledzić swe pochodzenie aż do tamtych czasów?
Passilidis uśmiechnął się.
— Zna pan historię Bizancjum? — spytał.
— Niezbyt dobrze.
— To może wie pan, że krzyżowcy zdobyli miasto w 1204 roku i przez pewien czas rządzili nim jako księstwem łacińskim. Bizantyńska arystokracja uciekła. Powstało kilka postbizantyńskich państewek, jedno w Azji Mniejszej, jedno nad Morzem Czarnym i jedno na zachodzie, w Albanii. Moi przodkowie wywędrowali z Michałem Aniołem Komnenem do Albanii. Woleli wygnanie niż poddanie się rządom krzyżowców.
— Rozumiem. — Znów trząsłem się nieopanowanie. — A nazwisko rodziny? Czy wówczas też brzmiało Markezinis?
— Och, nie. To nazwisko późnogreckie. Wtedy należeliśmy do rodu Dukasów.
— Doprawdy? — Niemal oniemiałem ze zdumienia. Było tak, jakbym spotkał Niemca przyznającego się do pokrewieństwa z Hohenzollernami albo Anglika głoszącego, że w jego żyłach płynie krew Plantagenetów. — Mój Boże, Dukasów!
Widziałem piękne pałace tego rodu. Widziałem czterdziestu Dukasów maszerujących dumnie ulicami Konstantynopola, odzianych w biel i złoto, świętujących wyniesienie swego kuzyna Konstantyna na tron cesarski. Jeśli Passilidis był Dukasem, ja też byłem Dukasem.
— Oczywiście — tłumaczył mi dziadek — to był wielki ród, a my, jak rozumiem, należeliśmy do jego bocznej gałęzi, mimo wszystko jednak… można być dumnym z takiego pochodzenia.
— No przecież! Może mi pan podać imiona jakichś pańskich bizantyńskich przodków? Wystarczą imiona.
Musiało to zabrzmieć tak, jakbym zamierzał ich odwiedzić podczas najbliższego pobytu w Konstantynopolu. Zamierzałem, rzecz jasna, ale Passilidis nie powinien tego nawet podejrzewać. Podróże w czasie nie zostały jeszcze wynalezione.
Tymczasem on zmarszczył brwi. Coś go niepokoiło.
— Potrzebne to panu do pisanego właśnie artykułu?
— Nie. Właściwie nie. Po prostu jestem ciekawy.
— Wydaje się pan wiedzieć o Bizancjum więcej niż troszkę stwierdził mój dziadek. Musiał być mocno zdziwiony tym, że amerykański barbarzyńca rozpoznał nazwisko słynnego bizantyńskiego rodu.
— Przecież w szkole uczono nas historii. Niektóre wiadomości pozostały — wyjaśniłem nieskładnie.
— Niestety nie jestem w stanie podać panu żadnych imion. Nie dotrwały do naszych czasów. Może pewnego dnia, kiedy wycofam się już z polityki, prześledzę zapisy starych kronik…
Babcia dolała nam wina. Zerknąłem ukradkiem na jej kołyszące się piersi. Mama wspięła mi się na kolana; szczebiotała coś wesoło. Dziadek potrząsnął głową.
— To dziwne, że jest pan do mnie aż tak podobny. Czy mógłbym zrobić panu zdjęcie?
Ciekawe, co na to reguły Patrolu, pomyślałem. Miałem wrażenie, że Patrol jest zdecydowanie przeciwko tego typu ekscesom. Nie znalazłem jednak grzecznego sposobu na odmówienie tak w gruncie rzeczy drobnej prośbie.
Babcia wyjęła aparat fotograficzny. Stanąłem obok dziadka. Sfotografowała nas raz dla siebie, raz dla mnie. Wyjęła film z aparatu. Razem przyglądaliśmy się powstającemu na papierze obrazowi.
— Jak bracia — powtarzała. — Jak bracia.
Swoje zdjęcie zniszczyłem, gdy tylko opuściłem mieszkanie dziadka. Podejrzewam jednak, że gdzieś w papierach mamy zachowała się stara fotografia ukazująca jej ojca w towarzystwie nieco młodszego, lecz fizycznie bardzo go przypominającego mężczyzny, którego miała prawdopodobnie za dalekiego, zapomnianego kuzyna. Być może, istnieje ona do dziś.
Nie szukałbym jej. Bałbym się jej szukać.
30.
Dziadek Passilidis oszczędził mi mnóstwa kłopotów. Mogłem odpuścić sobie co najmniej osiem wieków z podróży, o której zacząłem już myśleć jako o mym świętym obowiązku.
Skoczyłem z prądem do naszej teraźniejszości. Trochę czasu spędziłem szperając w archiwach w kwaterze Służby w Atenach, po czym kazałem znaleźć sobie strój bizantyńskiego arystokraty z końca XII wieku — bogata jedwabna tunika, czarna szata wierzchnia, biały wiązany pod brodą kapelusz. Następnie kapsułą pojechałem do północnej Albanii. Wysiadłem w mieście Gjinokaster. W dawnych czasach nazywało się ono Argyrokastro, prowincja Epir.