— Jest dwudziesty siódmy grudnia. Dziś Justynian konsekruje nową Hagia Sophię. Widzicie, o ile większa jest ta katedra od kościołów, które ją poprzedzały? To ogromy gmach, jeden z prawdziwych cudów świata. Justyniana kosztował równowartość wielu miliardów dolarów.
— Czy to ten sam kościół, który do tej pory stoi w Stambule? spytał z niedowierzaniem w głosie zięć pana budowniczego.
— W zasadzie tak. Oczywiście nie ma minaretów — muzułmanie dobudowali je po zmianie kościoła na meczet — i nie zbudowano jeszcze gotyckich łuków odporowych. Inną także znamy słynną kopułę, ta jest nieco bardziej płaska i szersza. Okazało się, że w obliczeniach architekta był błąd. Połowa obecnej kopuły zawali się w roku 558, bo trzęsienie ziemi osłabi łuki. Obejrzymy to sobie jutro. Patrzcie, oto Justynian.
Tego dnia nieco wcześniej moi podopieczni widzieli już Justyniana z 532 roku, zmęczonego, przybitego, próbującego poradzić sobie z rozruchami Niebieskich i Zielonych. Cesarz, który zbliżał się teraz, jadąc kwadrygą zaprzężoną w cztery gigantyczne karę konie, sprawiał wrażenie starszego o znacznie więcej niż pięć lat, był o wiele grubszy i czerwieńszy na twarzy, lecz także o wiele bardziej imponujący. Bił od niego majestat władzy. Nie powinno to nikogo dziwić — przetrwał niemal śmiertelne zagrożenie swych rządów i odbudował Konstantynopol jako miasto nieporównanej wręcz świetności.
Senatorowie i książęta stali po obu stronach ulicy, którą jechał rydwanem. My trzymaliśmy się skromnie z boku, pomiędzy ludem. Mnisi, diakoni obu płci, poddiakoni i kantorzy oczekiwali procesji, wszyscy ustrojeni w kosztowne szaty. W niebo płynęły tony starych hymnów. Patriarcha Menos pojawił się w kolosalnych cesarskich wrotach katedry, Justynian zszedł z kwadrygi i ramię w ramię weszli do środka, a za nimi postępowali pomniejsi dostojnicy.
— Według pewnej kroniki z X wieku — powiedziałem — Justynian bardzo przeżywał konsekrację. Pobiegł do absydy, rzucił się na kolana, dziękował Bogu za to, że pozwolił mu dokończyć budowy, a nawet krzyknął: „Salomonie, przewyższyłem cię!”. Służba Czasowa, uważając, że wysłuchanie tego słynnego zdania może być interesujące i pouczające dla naszych gości, kilka lat temu umieściła ucho za ołtarzem. — Sięgnąłem do kieszeni. — Oto głośnik, dzięki któremu dowiemy się, co cesarz powiedział w absydzie.
Włączyłem urządzenie. W tym momencie jego wierne kopie włączali wszyscy obecni na placu kurierzy. Nadejdzie kiedyś czas, gdy będzie nas tylu, że wzmocniony głos Justyniana zahuczy nad całym miastem.
Najpierw usłyszeliśmy kroki.
— Cesarz idzie nawą — wyjaśniłem.
Kroki ucichły nagle. Usłyszeliśmy głos Justyniana — pierwsze słowa, które wypowiedział wewnątrz tego arcydzieła architektury wszystkich epok. Donośne i niewątpliwie gniewne słowa.
— Tylko popatrz, głupcze! — wrzasnął cesarz. — Znajdź mi bękarta, który zostawił rusztowanie, o tam, pod kopułą. Przed mszą chcę widzieć jego jaja w alabastrowej wazie, na moim stole! I kichnął w cesarskim gniewie.
— Pojawienie się podróży w czasie — wyjaśniłem mej szóstce turystów — spowodowało konieczność rewizji autentyczności co celniejszych anegdot, które przetrwały wieki. W świetle dostępnych nam faktów nikt ich nigdy nie wypowiedział.
32.
Tej nocy, gdy moi turyści smacznie sobie spali, opuściłem ich, by przeprowadzić nieco prywatnych badań historycznych.
Przepisy oczywiście tego zabraniają. Kurier ma nie odstępować swych podopiecznych; przecież zawsze może pojawić się jakieś nieoczekiwane niebezpieczeństwo. Klienci nie wiedzą nawet, jak operuje się timerami, więc wyłącznie kurier może uratować ich z poważnych kłopotów.
Mimo to skoczyłem sześćset lat z prądem korzystając z tego, że moi zmęczeni podopieczni wreszcie się pospali. Skoczyłem do epoki mego świetnego przodka Nicefora Dukasa. Co było oczywiście dowodem sporej bezczelności, jeśli weźmiemy pod uwagę, że prowadziłem właśnie pierwsze solo.
W rzeczywistości nie ryzykowałem jednak aż tak wiele.
Metaxas wyjaśnił mi, jak bezpiecznie przeprowadzać tego rodzaju skoki na bok. Należy ustawić timer bardzo dokładnie, tak by nieobecność w czasie odwiedzanym przez turystów trwała minutę lub mniej. Skakałem z dwudziestego siódmego grudnia 537, z godziny dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć. Mogłem popłynąć z prądem lub pod prąd, spędzić tam godziny, dni, tygodnie lub miesiące, zrobić, co miałem do zrobienia, i we właściwym czasie wrócić do dwudziestego siódmego grudnia 537, jedenasta czterdzieści sześć. Z punktu widzenia śpiących podopiecznych nie byłoby mnie zaledwie minutę. Wysoce niewłaściwe byłoby wrócić za szesnaście dwunasta, czyli minutę przed wyruszeniem, w jednym pokoju znalazłoby się bowiem mnie dwóch, co spowodowałoby powstanie paradoksu duplikacji, będącego szczególnym przypadkiem paradoksu kumulacji i spowodowałoby w najlepszym razie napomnienie Patrolu Czasowego. Nie, konieczne było zachowanie maksymalnej możliwej precyzji.
Innym problemem jest wyznaczenie dokładnego punktu, z którego się skacze. Gospoda, w której mieszkaliśmy w 537 roku, niemal na pewno nie istniała w roku 1175, do którego się udawałem. Skoki na ślepo nie są wskazane — można zmaterializować się w miejscu, najostrożniej mówiąc, niewygodnym, na przykład w lochach zbudowanego później więzienia. Jedynym prawdziwie bezpiecznym sposobem jest wyjść na ulicę i skakać najpierw stamtąd, a potem tam. Wymaga to jednak nieobecności dłuższej niż sześćdziesiąt sekund, jeśli wziąć pod uwagę czas konieczny do zejścia na parter, znalezienia cichego, spokojnego, odpowiedniego do wykonania skoku miejsca i tak dalej. A jeśli przypadkiem pojawi się właśnie facet z Patrolu, dokonujący rutynowego przeglądu, rozpozna cię i spyta, gdzie, do cholery, są klienci… no cóż, wtedy zaczynają się kłopoty.
Mimo to skoczyłem z prądem i wyszedłem cało z tej przygody.
Nigdy przedtem nie byłem w 1175 roku. Prawdopodobnie to ostatni naprawdę dobry rok w historii Bizancjum. Wręcz czuło się atmosferę nadciągających kłopotów. Nawet chmury sprawiały wrażenie złowrogich. Powietrze przepełniał zapach zbliżającego się nieszczęścia.
Subiektywne, nic niewarte obserwacje. Śmieci. Zdolność swobodnego pływania w strumieniu czasu wykrzywia perspektywę i zamazuje barwy zdarzeń. Ja wiedziałem, co czeka tych ludzi, oni tego nie wiedzieli. Bizancjum roku 1175 było pogodne, optymistyczne; reszta to tylko dzieło mej nadwrażliwej wyobraźni.
Cesarstwem rządził Manuel I Komnen, dobry władca u zmierzchu długiego i wspaniałego życia. Niemniej miał doczekać nieszczęścia. Cesarze z dynastii Komnenów przez cały XII wiek starali się odbić Azję Mniejszą z rąk Turków, którzy zdobyli ją stulecie wcześniej. Wiedziałem, że za rok z prądem Manuel utraci ją całą w jeden dzień, w bitwie pod Myriocefalon. Po tej klęsce Bizancjum nie miało się już podnieść. Manuel jednak tego nie wiedział. Nikt tu tego nie wiedział… oprócz mnie.
Poszedłem w stronę Złotego Rogu. Północna część miasta była teraz najważniejsza, jego ciężar przeniósł się z regionu Hagia Sophia-Hipodrom-Augusteum do dzielnicy Blachernai, znajdującej się w szpicy między murami. Pod koniec XI wieku Aleksy I przeniósł tu swój dwór z rozpadającego się Wielkiego Pałacu. Jego wnuk, Manuel, rządził stąd w chwale i tu, nad brzegiem Złotego Rogu, arystokratyczne rody pobudowały sobie pałace. Jeden z najwspanialszych należał do Nicefora Dukasa, mojego prapra… i tak dalej dziadka.
Niemal do południa chodziłem dookoła pałacu, napawając się jego wspaniałością. Około południa zobaczyłem samego Nicefora, wyjeżdżającego rydwanem na przejażdżkę — majestatyczną postać o utrefionej czarnej brodzie w strojnych biało-złotych szatach. Na jego piersi wisiał łańcuch z krzyżem, złoconym, wysadzanym szlachetnymi kamieniami, palce skrzyły się od pierścieni. Jego wyjazd obserwował tłum. Nicefor z wdziękiem rozrzucał wśród ciżby monety. Udało mi się złapać jedną z nich, niewiele wartego bezana Aleksego I, praktycznie nie złotego, lecz cynowego. Komnenowie drastycznie zmniejszyli wartość waluty, ale mimo wszystko Dukasom musiało się dobrze powodzić, skoro byli skłonni rzucać nawet małe kawałki złota tłumowi przypadkowych widzów.