— Metaxas zaprosił mnie do siebie na przerwę, ale nie wiem, kiedy to jest.
Spiros okazał się człowiekiem rozważnym.
— A skąd ci przyszło do głowy, że ja wiem? — spytał. — Mnie się przecież nie zwierza.
— Po prostu myślałem, że zostawił u ciebie jakiś zapis swej teraźniejszości w przeszłości.
— O czym ty gadasz, do diabla?
W tym momencie musiałem zastanowić się, czy nie popełniłem jakiejś straszliwej niedyskrecji. Nie pozostało mi jednak nic innego, tylko przeć do przodu. Puściłem do niego oczko.
— Przecież wiesz, gdzie teraz jest Metaxas. Może wiesz nawet kiedy? Daj spokój, Proto. Nie udawaj, że nie wiesz, co się tu dzieje. Nie musisz udawać.
Spiros poszedł do sąsiedniego pokoju. Porozmawiał z Pastirasem, porozmawiał z Herschelem. Musieli się za mną wstawić, bo kiedy wrócił, szepnął mi do ucha:
— Siedemnastego sierpnia 1105. Pozdrów go ode mnie.
Podziękowałem i skoczyłem pod prąd.
Metaxas mieszkał na przedmieściach, poza murami Konstantynopola. Ziemia tam była tania na początku XII wieku, głównie dzięki niepokojom wznieconym w roku 1090 przez Pieczyngów, barbarzyńców, i przybyciu rozgromionych niedobitków krucjaty w sześć lat później. Ludzie mieszkający za murami oberwali niezłe baty; mnóstwo ładnych posiadłości poszło wówczas pod młotek. Metaxas nabył swoją w 1095, kiedy właściciele ziemscy dopiero otrząsali się z szoku po Pieczyngach, a właśnie zaczynali martwić kolejną falą krzyżowców.
Nad współlicytatorami miał jednak przewagę — znał przyszłość i wiedział, jak stabilne będzie Bizancjum pod rządami Aleksego I Komnena. Wiedział, że okolice jego posiadłości nie poniosą szwanku aż do końca XII wieku.
Przespacerowałem się do Starego Stambułu. Złapałem taksówkę, przejechaliśmy jakieś pięć kilometrów za zrujnowane mury miejskie. Oczywiście dziś nie były to żadne przedmieścia, tylko szara masa nowoczesnego miasta. Kiedy uznałem, że jesteśmy już wystarczająco daleko, dałem taksówkarzowi kciuk i wysiadłem. Stanąłem na chodniku, sprawdzając, czy jestem gotów do skoku. Jakieś dzieciaki, poznając po bizantyńskim stroju, że szykuję się do skoku pod prąd, podeszły się na mnie pogapić. Wesoło, po turecku, poprosiły, żebym zabrał je ze sobą. Jeden z nich, chłopczyk śliczny jak aniołek i niesamowicie brudny, powiedział w znośnej francuszczyźnie:
— Mam nadzieję, że utną ci tam głowę.
Dzieci są tak uroczo szczere, prawda? I tak cudownie, tak absolutnie wrogie.
Ustawiłem timer, pokazałem figę małemu specjaliście od dobrych życzeń i skoczyłem pod prąd.
Znikły szare budynki. Przygnębiający listopad ustąpił miejsca pięknemu, kolorowemu sierpniowi. Powietrze w płucach okazało się nagle świeże, pachnące. Stałem obok szerokiej, brukowanej drogi biegnącej pomiędzy dwiema zielonymi łąkami. Skromny, dwukonny rydwan nadjechał i zatrzymał się obok mnie. Młody mężczyzna w prostym wiejskim ubraniu pochylił się w moją stronę.
— Witaj, panie — powiedział. — Metaxas wysłał mnie po ciebie, panie.
— Ale przecież… nie mógł… — wykrztusiłem i czym prędzej się zamknąłem. Najwyraźniej mógł i nawet się mnie spodziewał. W jakiś sposób udało mi się spowodować paradoks nieciągłości.
Pojechaliśmy na zachód. Woźnica głową wskazał mi ciągnące się kilometrami winnice po lewej i ciągnące się kilometrami sady figowe po prawej.
— Wszystko to należy do Metaxasa — powiedział dumnie. — Byłeś tu kiedyś, panie?
— Nie, nigdy — przyznałem.
— Mój pan jest wielkim panem. Jest przyjacielem ubogich i sojusznikiem bogaczy. Wszyscy go szanują. W zeszłym miesiącu naszym gościem był sam cesarz Aleksy.
Poczułem się trochę nieswojo. Metaxas wykroił sobie egzystencję — to nasze dziś — dziesięć wieków pod prądem i to było już wystarczająco złe, co więc Patrol Czasowy miałby do powiedzenia o tym, że fraternizuje się z cesarzem? Niewątpliwie udziela mu rad, niewątpliwie, dzięki swej wiedzy, zmienia przyszłe zdarzenia; odciska swój ślad w matrycy przeszłości przez sam fakt bycia jego sojusznikiem. Bezczelniejszego faceta święta ziemia nie nosiła!
Figi i winogrona ustąpiły miejsca łanom zbóż.
— Te pola także należą do Metaxasa — oznajmił woźnica.
A ja wyobrażałem sobie, że Metaxas mieszka w niewielkiej, wygodnej willi na jakimś hektarze czy dwóch, ma ogród od frontu i może ogródek warzywny z tylu domu. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że jest właścicielem ziemskim na taką skalę!
Minęliśmy pola, na których pasły się stada bydła. Minęliśmy młyn poruszany przez woły. Minęliśmy staw, niewątpliwie pełen ryb, i wreszcie dotarliśmy do wysadzanej cyprysami dróżki odchodzącej od bocznej drogi. Wjechaliśmy w nią, przed nami pojawiła się wspaniała willa, a przy wejściu do niej stał kto? Oczywiście sam Metaxas, Metaxas we własnej osobie, ubrany w strój odpowiedni dla doradcy cesarzy.
— Jud! — krzyknął. Rzuciliśmy się sobie w ramiona. — Mój przyjacielu! Mój bracie! Jud, opowiedzieli mi o prowadzonej przez ciebie wycieczce. Wspaniała robota! Czy turyści skończyli ci już dziękować?
— Skąd wiesz?
— Od Kolettisa i Pappasa. Są tu. Wchodź, wchodź! Wina dla mojego przyjaciela! Przynieście mu ubranie! Wchodź, Jud! No, wchodź!
35.
Willa zbudowana była w stylu klasycznym, miała atrium i perystyl oraz wielki wewnętrzny dziedziniec, kolumnowe krużganki, mozaiki na podłogach, freski na ścianach, wielki pokój przyjęć w absydzie, staw na dziedzińcu, bibliotekę wypełnioną zwojami, jadalnię, w której przy wielkim okrągłym intarsjowanym stole zasiąść mogło do wieczerzy ze czterdziestu gości, lapidarium i wykładaną marmurem łazienkę. Niewolnicy Metaxasa zapędzili mnie do tej właśnie łazienki; sam Metaxas zdążył tylko krzyknąć, że zobaczymy się później.
Potraktowano mnie po królewsku.
Trzy ciemnowłose niewolnice — dowiedziałem się później, że pochodziły z Persji — przygotowały mnie do kąpieli. Nagie — z wyjątkiem kawałka materiału osłaniającego łono — rozebrały mnie do golasa, już bez żadnych kawałków, po czym chichocząc aż podskakiwały im piersi, do połysku natarły mnie olejkami i mydłem. Łaźnia parowa, gorąca kąpiel, zimna kąpiel — moja skóra dostała wszystko, o czym marzyła, i więcej. Kiedy skończyłem, bardzo delikatnie mnie wytarły. Dostałem tunikę piękniejszą od wszystkiego, co kiedykolwiek miałem na sobie. Kiedy mnie w nią ubrały, znikły w jakimś podziemnym przejściu, pozostawiając po sobie obraz zgrabnych nagich tyłeczków. Lokaj w średnim wieku odprowadził mnie do atrium, w którym już czekał Metaxas obstawiony dzbanami wina.
— Podoba ci się? — spytał.
— Mam wrażenie, że śnię.
— Bo i śnisz. Śnisz mój sen. Widziałeś gospodarstwo? Zboże, oliwki, bydło, figi… mam wszystko! Dzierżawcy pracują na mnie. Co roku z zysków dokupuję nowy kawałek ziemi.
— Nieprawdopodobne. A jeszcze bardziej nieprawdopodobne, że ci na to pozwolono.
— Jestem nietykalny — stwierdził skromnie Metaxas. — Zarobiłem sobie na tę nietykalność. Patrol Czasowy wie, że nie sposób mnie ukarać.
— Zdają sobie sprawę z tego, że tu jesteś?
— Sądzę, że tak. Ale trzymają się ode mnie z daleka. Dbam, by nie spowodować znaczących zmian w historii. Nie jestem złoczyńcą, po prostu lubię żyć wygodnie.
— Lecz przecież zmieniasz historię. W prawdziwym 1105 roku ziemię tę musiał posiadać ktoś inny.
— To jest prawdziwy 1105 rok.
— Mam na myśli ten prawdziwy, sprzed odkrycia efektu Benchleya. Wszedłeś do rejestrów ziemskich i… na Boga, przecież ten woźnica nazywał cię Metaxas! Czy używasz tu tego nazwiska?