Przesunąłem się i stanąłem wprost za jej plecami.
Gdy tylko zrobiła krok przed siebie, wyciągnąłem ręce, lewą złapałem ją za tyłek, prawą za cycek.
— Zostań, gdzie jesteś, albo pożałujesz — szepnąłem.
Wyrywała mi się, wiła jak szalona. Wbiłem palce głęboko w jej tłusty zad i nie popuściłem. Obróciła się, zobaczyła, że to ja zaatakowałem ją tak bezceremonialnie i — sparaliżowana zdumieniem wpatrzyła się w stojącego obok drugiego mnie. Ochota do walki odeszła jej jak ręką odjął. Wyszeptałem jeszcze jedno ostrzeżenie, minęło kilka sekund, Boemund minął nas i już było po wszystkim.
Puściłem ją, nastawiłem timer na sześćdziesiąt sekund i skoczyłem z prądem.
Swych turystów opuściłem na mniej niż minutę. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że zastanę ich dławiących się i rzygających na rozpłatanego trupa Marge Hefferin, ale montaż czasu udał mi się bezbłędnie. Na ulicy nie było żadnego trupa. Maszerujący żołnierze nie deptali po flakach. Marge stała z grupą, potrząsając głową jak ktoś obudzony ze snu. Machinalnie masowała sobie tyłek. Tunikę miała rozchyloną; widziałem odciski mych palców na miękkiej kuli jej prawej piersi.
Czy ktoś z nich podejrzewał, co się w ogóle stało? Nie, nie. Nie pozostał im nawet okruch pamięci po tym, co zaszło. Moi turyści nie doświadczyli paradoksu przemieszczenia, ponieważ nie wykonali skoku w skoku wraz ze mną, więc tylko ja znałem fakty, które im wywietrzały z głowy, tylko ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę z zajścia pewnego krwawego zdarzenia, które stało się teraz nie zdarzeniem.
— Z prądem! — wrzasnąłem. Skoczyliśmy w rok 1098.
Ulica była pusta, cicha. Krzyżowcy już dawno wynieśli się z miasta i teraz pracowicie oblegali Antiochię. Był zmierzch upalnego letniego dnia, naszego nieoczekiwanego przybycia nie widział nikt.
Marge była jedyną poza mną osobą, która zdawała sobie sprawę, że zdarzyło się coś dziwnego. Pozostali turyści nie mieli o niczym pojęcia, ona jednak wiedziała, że za jej plecami zmaterializował się drugi Jud Elliott i przeszkodził jej w wybiegnięciu na ulicę.
— Coś ty, do cholery, zamierzała zrobić? — spytałem ją. — Miałaś właśnie wyskoczyć na ulicę i rzucić się w ramiona Boemunda, prawda?
— Nic na to nie poradzę. To był nagły odruch. Zawsze kochałam Boemunda, wiesz? Był moim bohaterem, moim bogiem… przeczytałam wszystko, co ktokolwiek o nim napisał… i kiedy pojawił się tuż przede mną…
— Pozwól, że opowiem ci, jak to wyglądało naprawdę — zdałem jej bardzo dokładną relację, jak została zabita, a także jak zmontowałem przeszłość i jak zepchnąłem fakt jej śmierci do linii równoległej. — Chcę, żebyś wiedziała — dodałem jeszcze — że ożywiłem cię tylko po to, by nie stracić pracy. Kiepsko wygląda w aktach kuriera fakt, że nie potrafi upilnować swych ludzi. Gdyby nie to, zostałabyś tam, na ulicy, wypatroszona ze szczętem. Czy nie powtarzałem z milion razy, że nie wolno nam ujawniać się pod żadnym pozorem!?
Potem kazałem jej zapomnieć o tym, że wie, iż zmieniłem przebieg zdarzeń, by ocalić jej życie.
— Następnym razem, jeśli nie posłuchasz mojego polecenia — zakończyłem — to… — miałem zamiar powiedzieć, że wsadzę jej głowę w tyłek i zrobię z niej wstęgę Moebiusa, ale w ostatniej chwili uświadomiłem sobie, że kurier nie powinien odzywać się do klientów w ten sposób niezależnie od stopnia prowokacji — … to unieważnię ci wycieczkę i natychmiast cofnę cię do naszej teraźniejszości, rozumiesz?
— Nigdy już nie zrobię niczego podobnego — wyszeptała Marge. — Przysięgam. Wiesz, teraz mam wrażenie, że prawie to widzę. Czuję wchodzący w ciało sztylet…
— To się nigdy nie zdarzyło.
— To się nigdy nie zdarzyło — powtórzyła potulnie.
— Z większym przekonaniem proszę. To się nigdy nie zdarzyło!
— To się nigdy nie zdarzyło! Ale mam wrażenie, że prawie się zdarzyło.
38.
Noc spędziliśmy wszyscy w gospodzie, w 1098 roku. Byłem do tego stopnia spięty i wyczerpany po tak delikatnej robocie, że gdy moi ludzie spali, zdecydowałem się skoczyć w rok 1105, by wpaść do Metaxasa. Nie wiedziałem, czy jest akurat w swojej willi, ale warto było spróbować. Musiałem, po prostu musiałem wypocząć.
Bardzo uważnie zaprogramowałem timer.
Ostatnia przerwa Metaxasa zaczęła się na początku listopada 2059 roku. Skoczył wówczas do połowy sierpnia 1105. Założyłem, że spędził tam dziesięć do dwunastu dni. Jeśli tak, to powróciłby w 2059 pod koniec listopada. Założywszy, że wziął kolejną grupę na dwutygodniową wycieczkę, wróci do willi około 15 września 1105.
Wyznawałem cnotę ostrożności, więc skoczyłem do dwudziestego września.
Trudno dać wiarę, ale w erze efektu Benchleya łatwiej przenieść się o siedem lat w czasie niż o kilkanaście kilometrów w przestrzeni bizantyńskich przedmieść. Dla mnie był to poważny problem. Nie dysponowałem rydwanem, a w XII wieku doprawdy trudno o taksówki.
Spacerek? Co za idiotyczny pomysł!
Rozważałem właśnie sensowność udania się do najbliższej gospody i pomachania sakiewką bezanów przed nosem jakiegoś niezależnego woźnicy, gotowego dowieźć mnie w okolicę, w której stała willa Metaxasa. Stałem, zastanawiałem się i nie potrafiłem podjąć decyzji, kiedy usłyszałem znajomy głos wrzeszczący na całe gardło.
— Herr Kurier Elliott! Herr Kurier Elliott!
Odwróciłem się. Był to dyplomowany uczony Speer we własnej osobie.
— Guten Tag, Herr Kurier Elliott — przywitał mnie.
— Guten… — zachłysnąłem się, przerwałem i powitałem go w nieco bardziej bizantyński sposób. Uśmiechnął się z wyższością widząc, jak bardzo pragnę dostosować się do obowiązujących reguł postępowania.
— Co za udaną wizytę miałem — pochwalił się. — Od kiedy cieszyłem się pana towarzystwem, znalazłem „Thamyrasa” Sofoklesa, a także „Melanippe” Eurypidesa oraz częściowo zachowany tekst czegoś, co według mnie może być tylko „Archelaosem” Eurypidesa. No i jest jeszcze jakiś „Helios” Ajschylosa, o którym nigdzie nie ma wzmianek. Więc może to fałszerstwo, choć z drugiej strony możliwe, że dokonaliśmy nowego odkrycia. Zorientuję się dopiero po wnikliwej lekturze. Owocna wizyta, co?
— Bardzo — powiedziałem posłusznie.
— A teraz wracam do willi naszego przyjaciela Metaxasa, tylko przedtem muszę jeszcze dokonać niewielkiego zakupu w tym sklepie z przyprawami. Czy pójdzie pan ze mną?
— A pan co, na kółkach?
— Was meinen Się mit „kółkach”?
— Środek transportu. Rydwan.
— Naturlich! Tam stoi. Czeka na mnie rydwan mit kierowca, od Metaxasa.
— Cudo! — powiedziałem. — Proszę zrobić zakupy, a potem razem pojedziemy do Metaxasa, dobrze?
Sklep był mroczny, mocno w nim pachniało. Towar: oliwki, orzechy, daktyle, figi, rodzynki, pistacje, sery i przyprawy różnego rodzaju, mielone i niemielone, wystawione były na sprzedaż w beczkach, baryłkach, dzbanach, flaszkach i koszykach. Speer, najwyraźniej działając na prośbę kucharza Metaxasa, kupił to i owo, po czym zaprezentował właścicielowi sakiewkę pełną bezanów. Tymczasem na ulicy zatrzymał się ozdobny rydwan, z którego wysiadły, kierując się do sklepu, trzy osoby. Jedną z nich była niewolnica, najwyraźniej mająca nosić zakupy, drugą kobieta w dojrzałym wieku, w prostej szacie, pewnie duenna; w każdym razie sprawiała wrażenie smoka, którego każdy mąż chętnie przydzieliłby wybierającej się na zakupy żonie. Trzecią osobą była żona we własnej osobie, kobieta niewątpliwie szlachetnego rodu, która wybrała się na wycieczkę do miasta.