Biuro rezerwacji znalazło mi miejsce na czwartą z wycieczek, czyli Anglię. W południe kapsuła przetransportowała mnie do Londynu, gdzie na dwie godziny przed skokiem dołączyłem do grupy. Naszym kurierem był wysoki, wychudzony mężczyzna nazwiskiem Riley, charakteryzujący się krzaczastymi brwiami i zepsutymi zębami. Sprawiał wrażenie dziwaka, czego oczywiście należy się spodziewać po przewodnikach wycieczek w te szczególne czasy. Powitał mnie przyjaźnie, choć bynajmniej nie wesoło i zaraz załatwił mi odpowiedni kombinezon.
W zasadzie niczym nie różnił się on od kombinezonów kosmicznych, może oprócz czarnego koloru. Każdy wyposażony był w standardowy czternastodniowy wymiennik powietrza, jeść mieliśmy przez rurkę, odchody zaś wydalać w mocno kłopotliwy i żenujący sposób. Zakładano, oczywiście, że każdy z nas będzie hermetycznie odizolowany od środowiska. Turystom powtarzano, że jeśli rozepną kombinezony, choćby na dziesięć sekund, pozostawi się ich na zawsze w tej epoce i choć był to ewidentny blef, nie znamy wypadku, by ktoś zmusił Służbę do wyłożenia kart.
Zaraza to jedna z niewielu tras operujących z i do wyznaczonego punktu. Nikt nie chce, by powracające grupy materializowały się gdzie popadnie, roznosząc bakterie i wirusy na kombinezonach, Służba Czasowa oznaczyła więc czerwoną farbą miejsce skoku w danej epoce dla każdej z czterech tras. Gotowa do powrotu grupa udaje się do właściwego jej punktu i dopiero z niego skacze z prądem. W ten sposób materializuje się zawsze wewnątrz hermetycznie zamkniętej kopuły; funkcjonariusze zabierają turystom kombinezony, po czym spryskują ich odpowiednimi środkami i dopiero potem pozwalają wrócić w szczęśliwy, zdrowy świat 2059 roku.
— Wkrótce zobaczycie coś — powiedział uroczyście Riley — co nie jest rekonstrukcją, co nie jest symulacją, co nie jest przybliżonym obrazem wydarzeń. Wkrótce zobaczycie zdarzenia prawdziwe, nie przesadzone przez scenarzystę.
Skoczyliśmy pod prąd.
40.
Odziani w czarne kombinezony, maszerowaliśmy gęsiego przez krainę śmierci.
Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. W tych czasach nie wyglądaliśmy nawet niezwykle. Czarny kolor wydawał się więcej niż odpowiedni, a hermetyczne zamknięcia kombinezonów sprawiały wrażenie jeszcze logiczniejszych. Materiał może nie całkiem odpowiadał epoce, XIV wiekowi, ale nikogo to nie zainteresowało. W owym czasie mądrzy ludzie zamykali drzwi na skobel, ciekawość zaś poskramiano metodami dość radykalnymi.
Ci, którzy nas widzieli, zakładali zapewne, że jesteśmy kapłanami na modlitewnej pielgrzymce. Nasze ponure stroje, fakt, że szliśmy gęsiego przez tereny, na których czarna śmierć objawiała się w najbardziej okrutnej postaci — wszystko to naznaczało nas piętnem ludu Bożego lub może piętnem szatana, w każdym razie nikt nie ośmielił się wejść nam w drogę.
Dzwony grały swą ponurą muzykę, nieprzerwanie dzwoniły za dnia i przez część nocy. Świat był jednym wielkim pogrzebem. Londyn otaczała czarna poświata, przez cały czas naszego pobytu niebo pozostawało niezmienne, szare niczym popiół. Nie to, by natura wspierała ponure wrażenie umierającej cywilizacji, to tylko stary, żałosny banał, nie — w Anglii płonęły ognie, w których palono ubrania, domostwa i ciała zarażonych.
Widzieliśmy ofiary zarazy we wszystkich jej stadiach: począwszy od tych, które zataczając się wędrowały ulicami, a skończywszy na tych, które trzęsły się w konwulsjach, drżały, opływały potem.
— Początkowe objawy choroby — pouczył nas Riley, spokojnie i trzeźwo — to stwardnienie i puchnięcie gruczołów pod pachą i w pachwinach. Opuchlizna rośnie raptownie do rozmiarów jajka, w niektórych wypadkach jabłka. Spojrzyjcie proszę na tę kobietę… — wskazał młodą, obdartą, przerażoną biedaczkę. Obejmując opuchlizny obiema dłońmi, przemknęła obok nas i znikła w perspektywie zasnutej mgłą uliczki. — Jako następne — kontynuował wykład Riley — pojawiają się ciemne plamy, najpierw na ramionach i udach, potem na całym ciele. Potem wrzody, których przecięcie nie przynosi ulgi. Do kolejnych objawów choroby należy zaliczyć delirium i szaleństwo. Śmierć następuje zawsze trzeciego dnia po pojawieniu się obrzęku. Popatrzcie proszę… — pokazał nam ofiarę ostatniego stadium, tarzającą się po ulicy, samotną — … i tu… — rząd bladych twarzy, wpatrzonych w nas z okna — … i tu… — stos ciał przed wrotami stajni.
Zamknięte domy. Zabarykadowane sklepy. Na ulicach widzieliśmy wyłącznie chorych, biegających szaleńczo tu i tam, szukających lekarza, księdza, cudotwórcy…
Z dala dobiegła nas chaotyczna, straszliwa muzyka: trąby, bębny, wiole, lutnie, całe średniowieczne instrumentarium, grające jednak nie miłą dla ucha średniowieczną melodię, lecz po prostu skrzypiące i wyjące. Riley sprawiał wrażenie szczerze zadowolonego.
— Zbliża się procesja biczowników — oznajmił zachwycony. Za mną, proszę. Czegoś takiego po prostu nie wolno przeoczyć.
Biczownicy zbliżali się, szli krętymi uliczkami, kobiety i mężczyźni obnażeni do pasa, brudni, okrwawieni, niektórzy grający na różnych instrumentach, większość uzbrojona w baty z zawiązanymi na rzemieniach supłami, biczujący, biczujący, niezmordowanie biczujący nagie plecy i ramiona, piersi, policzki, twarze. Śpiewali bezdźwięczne hymny, jęczeli w męce, zataczali się i parli przed siebie. Niektórzy biczujący i część biczowanych zdradzali już objawy zarazy, lecz ani jedni, ani drudzy nie zaszczycili nas nawet spojrzeniem, tylko szli, szli przed siebie aleją potępienia prowadzącą do opuszczonego przez wszystkich kościoła.
My zaś, szczęśliwi i zadowoleni z życia czasowi turyści, lawirując wśród zmarłych i umierających, też ruszyliśmy przed siebie, nasz kurier bowiem życzył sobie, byśmy nasycili się nieszczęściem.
Widzieliśmy zwłoki ofiar zarazy, czerniejące na stosach, otwierające się, widzieliśmy wylewające się wnętrzności…
Widzieliśmy stosy trupów gnijące na polach, gdzie je porzucono…
Widzieliśmy upiory, grzebiące wśród zwłok w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego…
Widzieliśmy chorego mężczyznę atakującego kobietę w ostatnim stadium dżumy, przewracającego ją, rozwierającego jej uda w ostatnim rozpaczliwym akcie pożądania…
Widzieliśmy księży uciekających konno przed parafianami błagającymi o zmiłowanie niebios…
Weszliśmy do któregoś z zamków, by obserwować, jak przerażeni chirurdzy puszczają krew swemu umierającemu księciu…
Widzieliśmy procesję dziwnych, na czarno ubranych istot przecinających pod kątem trasę naszej wędrówki, istoty te twarze ukryte miały pod odbijającymi światło kaskami; zadrżeliśmy wobec groteskowość! tych koszmarnych pielgrzymów, demonów bez oblicza. Nie od razu zdaliśmy sobie sprawę, że nasza trasa przecięła się z trasą jakiejś innej grupy…
Riley gotów był z beznamiętną statystyką.
— Śmiertelność w trakcie epidemii czarnej śmierci — oznajmił — wynosiła od jednej ósmej do dwóch trzecich populacji danego regionu. Jeśli chodzi o Europę, z naszych obliczeń wynika, że zmarła czwarta część jej populacji. Obliczając według kryteriów ówczesnego świata, śmiertelność sięgnęła trzydziestu trzech procent. Można powiedzieć, że gdyby taka plaga padła na nasz dzisiejszy świat, jej ofiarą stałyby się przeszło dwa miliardy ludzi.
Widzieliśmy, jak z sielskiego, krytego strzechą domu wychodzi kobieta, układając w rządku, na ulicy, ciała pięciorga dzieci. Wydział Oczyszczania Miasta dzięki niej będzie miał mniej roboty.
— Arystokracja znikła z powierzchni ziemi, pozostawiając po sobie próżnię w prawie spadkowym — oświecał nas Riley. — W kulturze śmierć malarzy jednej szczególnej szkoły, poetów, uczonych mnichów, pozostawiła próżnię nie do zapełnienia. Najważniejszy był jednak długotrwały efekt psychologiczny; przez pokolenia przetrwała wiara, według której w połowie XIV stulecia uczyniono coś, co ściągnęło na ludzi gniew Boży. Wierzono, że w każdej chwili Bóg znów może okazać gniew.