Byliśmy właśnie publicznością masowego pogrzebu, podczas którego dwóch młodych, przerażonych kapłanów wymamrotało modlitwy nad setką wzdętych, sczerniałych ciał, zadzwoniło w maleńkie dzwonki, pokropiło zgromadzonych wodą święconą i nakazało kościelnym rozpalić stos.
— Dopiero w XVI wieku populacja osiągnęła poziom sprzed roku 1348 — uświadomił nas Riley.
Nie potrafię powiedzieć, jaki wpływ na resztę grupy miał ten koszmar; w końcu okrywały nas kombinezony. Turyści byli prawdopodobnie podminowani, zafascynowani. Mówiono mi, że prawdziwy fan czarnej zarazy wykupuje wszystkie cztery wycieczki we właściwej kolejności, poczynając od Krymu; wielu z nich przeszło te czasy pięć albo i sześć razy. Jeśli chodzi o mnie, przeżyłem coś w rodzaju pomniejszego szoku. Jakoś tak dopasowałem się do wszechobecnej potworności śmierci. Mam wrażenie, że prowadząc wycieczkę po raz któryś tam, byłbym równie zrównoważony i flegmatyczny jak Riley, nasza fontanna mądrości i danych statystycznych.
Pod koniec podróży po piekle dotarliśmy do Westminsteru. Na chodniku przed pałacem Służba Czasowa wyznaczyła czerwony krąg o promieniu pięciu metrów. Stąd mieliśmy skoczyć. Zebraliśmy się w jego środku. Pomogłem Rileyowi ustawić timery — na tego typu wycieczkach nosi się je na ubraniu. Dał sygnał i skoczyliśmy.
Kilka ofiar zarazy, zgromadzonych wokół pałacu, było świadkami naszego skoku. Wątpię, czy zrobiło im to jakąś różnicę. Gdy cały świat ulega zagładzie, kogo obchodzić mógł widok dziesięciu czarnych, rozpływających się w powietrzu demonów.
41.
Pojawiliśmy się pod lśniącą kopułą. Oddaliśmy funkcjonariuszom nasze skażone kombinezony i wyłoniliśmy się na świat oczyszczeni i uszlachetnieni tym, co widzieliśmy. Nadal jednak nosiłem pod powiekami obraz Pulcherii. Niespokojny, zmęczony, próbowałem walczyć z pokusą.
Skoczyć z powrotem w rok 1105? Pozwolić Metaxasowi na zawarcie układu, który wprowadzi mnie do domostwa Dukasów?
Przespać się z Pulcheria, co niewątpliwie przyniosłoby mi wielką ulgę?
Nie! Nie, nie, nie!
Walcz z pokusą. Skieruj ją gdzie indziej. Zamiast Pulcherii, wypieprz cesarzową!
Pospiesznie wróciłem do Stambułu i skoczyłem pod prąd do roku 537. Poszedłem do Hagia Sophii, by wyłapać Metaxasa na ceremonii konsekracji.
Metaxasów mi nie brakowało; byli w tłumie wszędzie. Zauważyłem ich przynajmniej dziesięciu. (Dostrzegłem także trzech Judów Elliottów, a przecież na nich w ogóle nie zwracałem uwagi). Przy dwóch pierwszych wpadłem jednak w paradoks nieciągłości; żaden mnie nie znał. Jeden zmarszczył się, skrzywił, drugi powiedział po prostu: Jeszcze się nie poznaliśmy. Spadaj!”. Za trzecim razem trafiłem jednak na Metaxasa, który mnie rozpoznał; umówiliśmy się na ten wieczór w gospodzie, gdzie nocował wraz ze swą grupą. Był akurat pod prądem, w roku 610; miał zamiar pokazać swym podopiecznym koronację cesarza Herakliusza.
— Dobra — powiedział. — A z jakiego czasu właściwie jesteś?
— Początek grudnia, 2059.
— No to cię wyprzedziłem — stwierdził ten Metaxas. — Ja bazuję na lutym 2060. Rozbiegliśmy się w czasie.
To mnie mocno przeraziło. Ten człowiek znał dwa i pół miesiąca z mej przyszłości. Reguły przyzwoitości wymagały, by zachował tę wiedzę dla siebie, w końcu było możliwe, że umarłem w styczniu roku 2060, lecz choćby ten Metaxas znał wszystkie szczegóły, nie wolno mu było nawet o nich wspomnieć. Niemniej jednak różnica w czasie wydała mi się przerażająca.
Niewątpliwie ten Metaxas zdawał sobie z tego sprawę.
— Chcesz się cofnąć i znaleźć innego? — spytał.
— Nie. Wszystko w porządku. Sądzę, że jakoś sobie z tym poradzimy.
Twarz miał niczym kamienna maska. Grał zgodnie z regułami gry; ani słowem, ani miną nie miał zamiaru zareagować na coś, cokolwiek powiem, a co mogło doprowadzić do ujawnienia mej przyszłości.
— Powiedziałeś kiedyś, że mogę mieć cesarzową Teodorę przypomniałem mu.
— Pamiętam to, owszem.
— Wtedy odmówiłem. Teraz chciałbym spróbować.
— Nie ma sprawy — orzekł Metaxas. — Skoczmy do 535, dobra? Justynian będzie zajęty budową Hagia Sophii. Z Teodora nie powinno być problemów.
— Jakich problemów?
— Żadnych — powiedział pewnie.
Skoczyliśmy. Pewnego chłodnego, wiosennego dnia 535 poszedłem z Metaxasem do Wielkiego Pałacu. Mój przewodnik znalazł tłustego, nieco eunuchowatego faceta imieniem Anastazy, a potem wdał się z nim w gwałtowną na pozór dyskusję. Anastazy był najwyraźniej głównym dostawcą dla cesarzowej w tym roku na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za znalezienie jej od jednego do dziesięciu młodych ludzi na noc. Metaxas i Anastazy rozmawiali dyskretnie, cicho, od czasu do czasu wybuchając wściekłością; o ile dobrze zrozumiałem, Anastazy gotów był dać mi godzinę, a mój mentor nalegał na noc. Nieco mnie to zaniepokoiło. Nic mi nie brakuje, oczywiście, ale czy dam radę zabawiać jedną z najsłynniejszych w historii nimfomanek od zmierzchu do świtu? Gestami starałem się dać do zrozumienia Metaxasowi, by zawarł układ na nieco mniej… hm, wymagających warunkach, Metaxas jednak naciskał dalej i w końcu Anastazy przystał na cztery godziny z cesarzową.
— Jeśli się zakwalifikuje — zastrzegł na koniec.
Test zdałem pod okiem energicznej dziwki imieniem Feocja, jednej z cesarskich dam do towarzystwa. Anastazy obserwował nas przez cały czas, natomiast Metaxas wykazał się dobrym wychowaniem i wyszedł. Sądzę, że Anastazy nie mógł nic więcej, tylko patrzyć.
Feocja miała ciemne włosy, cienkie usta, duży biust i nienasycony apetyt. Widzieliście może kiedyś, jak rozgwiazda pożera ostrygę? Nie? W każdym razie spróbujcie to sobie wyobrazić. Ta dziewczyna była rozgwiazdą seksu. Ssała jak nie wiem co. Zostałem w niej, walczyłem z nią i wreszcie ją pokonałem, doprowadziłem do ekstazy. Przy okazji, jak przypuszczam, zdałem egzamin z wynikiem co najmniej powyżej średniej, Anastazy bowiem zakwalifikował mnie na spotkanie z cesarzową.
Miałem dla siebie cztery godziny.
Podziękowałem Metaxasowi. Mógł już wracać do swej grupy, pozostawionej w 610 roku.
Anastazy zajął się wszystkimi szczegółami. Wykąpano mnie, wyczesano, domyto, a także zmuszono do przełknięcia tłustej, gorzkiej substancji — podobo afrodyzjaku. Na godzinę przed północą wepchnięty wreszcie zostałem do sypialni cesarzowej Teodory.
Kleopatra… Dalila… Harlow… Lukrecja Borgia… Teodora…
Czy któraś z nich w ogóle istniała? Czy ich legendarne kobiece sztuczki miały odpowiednik w rzeczywistości? Czy to ja, Judson Daniel Elliott III, stoję obok łoża cesarzowej Bizancjum?
Znałem ją oczywiście z relacji Prokopa. Orgie na przyjęciach rangi państwowej. Ekshibicjonistyczne występy w teatrze. Powtarzane do znudzenia opowieści o ciążach cesarzowej i corocznych, regularnych aborcjach. Przyjaciele i kochankowie zdradzeni i torturowani. Odcięte uszy, nosy, wargi, jądra i przeróżne członki tych, którzy ją rozczarowali. Ofiary na ołtarzu Afrodyty, składane w każdy otwór jej ciała. Jeśli choćby jedna opowieść na dziesięć była prawdziwa, jej zła nie przewyższyło żadne zło w historii.
Była blada, cerę miała jasną, wielki biust, smukłą talię; wydała mi się zdumiewająco niska, czubkiem głowy zaledwie sięgała mi piersi. Zlewała się perfumami, niemniej wyczułem niedbale pod nimi ukryty nieomylny kobiecy zapach. Patrzyła na mnie trzeźwo, surowo zimnymi, ciemnymi, nieco wyłupiastymi oczami — oczami nimfomanki.