Nie spytała mnie o imię. Kazała mi się rozebrać, obejrzała mnie uważnie i tylko skinęła głową. Niewolnica przyniosła nam ciężkie, oleiste wino w ogromnej amforze. Wypiliśmy jego większą część, a resztą Teodora natarła swe ciało.
— Zliż to — rozkazała.
Usłuchałem rozkazu. Usłuchałem także innych rozkazów. Gusta miała imponująco różnorodne; w ciągu dostępnych mi czterech godzin dostosowałem się do większości z nich. Nie były to może najbardziej przewrotne z czterech spędzonych przeze mnie z jakąś kobietą godzin, ale z pewnością plasowały się w czołówce. Jej pirotechnika mroziła mnie jednak. Było coś pustego, mechanicznego w sposobie, w jaki Teodora prezentowała mi się raz tak, raz inaczej, stawiając mnie przed problemami, które musiałem jakoś rozwiązać. Wyglądało to trochę, jakby wypracowała sobie scenariusz, zrealizowany już parę milionów razy.
W jakiś męczący sposób było to nawet interesujące, lecz bynajmniej nie fascynujące. Chodzi mi o to, że więcej spodziewałem się po tej nocy, spędzonej w łóżku jednej z najsłynniejszych grzesznic w historii. Kiedy miałem czternaście lat, pewien starzec, od którego wiele dowiedziałem się o życiu, powiedział: „Wiesz, synu, jak przeleciałeś jedną, to przeleciałeś wszystkie”.
Wówczas zaledwie zdążyłem pożegnać się z dziewictwem, ośmieliłem się jednak wyrazić swój sprzeciw. W pewien sposób nadal się z nim nie zgadzam, ale z roku na rok jesteśmy sobie coraz bliżsi. Kobiety znacznie się między sobą różnią, mają różne figury, różne temperamenty, różne techniki, różnie podchodzą do mężczyzn. Zwróćcie jednak uwagę na to, że miałem cesarzową Bizancjum, samą Teodorę i po Teodorze jestem skłonny zgodzić się ze starcem. Jeśli przeleciało się jedną, to przeleciało się wszystkie.
42.
Wróciłem do Stambułu. Zgłosiłem się do pracy. Wziąłem dwutygodniową wycieczkę, w skład której wchodziło osiem osób.
Ani czarna śmierć, ani Teodora nie wypaliły we mnie pożądania Pulcherii Dukas. Miałem nadzieję, że otrząsnę się z tej niebezpiecznej obsesji ciężko pracując.
W mojej grupie znaleźli się:
J. Frederick Gostaman z Biloxi w Missisipi, handlarz detaliczny artykułami medycznymi i organami do przeszczepów, wraz ze swoją żoną, Louise, szesnastoletnią córką Palmyrą i czternastoletnim synem Bilbo.
Conrad Sauerabend z St. Louis w Missouri, makler giełdowy, podróżujący samotnie.
Panna Hester Pistil z Brooklynu, Nowy Jork, młoda nauczycielka.
Leopold Haggins z St. Petersburga na Florydzie, emerytowany wytwórca rdzeni zasilających, i jego żona Chrystal.
Czyli jak zwykle — grupa przepłacanych i niedouczonych leni. Podczas pierwszej z sesji orientacyjnych Sauerabend, ponury tłuścioch z policzkami buldoga, znienawidział Gostamana, wesołego tłuściocha z policzkami buldoga, ponieważ Gostaman zażartował sobie twierdząc, że próbuje on zajrzeć za dekolt jego córce. W każdym razie moim zdaniem żartował, ale Sauerabend zarumienił się i wkurzył, Palmyrą zaś, która, choć szesnastoletnia, ciało miała najwyżej chudej trzynastolatki, uciekła z sali we łzach. Udało mi się jakoś połatać ich wzajemne stosunki, ale Sauerabend nadal patrzył na Gostamana co najmniej niechętnie. Panna Pistil, nauczycielka, blondynka o pustych oczach, powiększonych piersiach i twarzy jednocześnie napiętej i jakby obwisłej, na pierwszym spotkaniu dała mi do zrozumienia, że należy do tych, co podróżują w czasie, by przespać się z kurierami; nawet gdybym nie był zajęty Pulcheria, zapewne bym z niej nie skorzystał, a w obecnej sytuacji nie zamierzałem skorzystać z niej na pewno. Inaczej miała się jednak rzecz z młodym Bilbo Gostamanem, chłopcem modnym do tego stopnia, że nosił pumpy ze wzmocnionym sączkiem (jeśli dało się ożywić modę na kreteńskie kubraczki, to dlaczego nie na szesnastowieczne sączki?) i włożył pannie Pistil rękę pod sukienkę już na drugim spotkaniu. Sądził zapewne, że robi to niedostrzegalnie, ale zauważyłem go ja, stary Gostaman, który rozpromienił się ojcowską dumą, a także pani Chrystal Haggins, która doznała szoku i popadła w katalepsję. Panna Pistil była za to zachwycona, wierciła się nawet, żeby ułatwić Bilbowi dostęp do tego, do czego dostępu pragnął. Pan Haggins, osiemdziesięciopięcioletni, mocno wysuszony staruszek mrugał tymczasem znacząco do spokojnej, godnej niczym rzymska matrona pani Louise Gostaman. Jak się okazało, podczas całej wycieczki musiała cierpliwie bronić się przed wpadnięciem w jego drżące ręce.
Wiecie, jak to jest.
Mieliśmy spędzić w przeszłości szczęśliwe dwa tygodnie.
Skoczyliśmy pod prąd.
I znów byłem podrzędnym kurierem. Opuściła mnie iskra Boża. Pokazałem im wszystko, co powinni zobaczyć, ale nic więcej, nie skakaliśmy po historii, nie czyniliśmy nagłych zwrotów, nie stosowałem tych i innych, charyzmatycznych chwytów a la Metaxas, które obiecałem sobie stosować podczas każdej podróży.
Przynajmniej częściowo winna była temu nieokreślona sytuacja z Pulcheria. Miałem ją przed oczami przez prawie całe dnie, myślałem zaś o niej ciągle. Wyobrażałem sobie, jak skaczę w okolice 1105 roku i zaczynam nad nią pracować; z pewnością zapamiętała mnie ze sklepu z przyprawami i z pewnością przekazała mi tam otwarte zaproszenie.
Za moją kurierską słabość winę ponosiło też to, że Bizancjum po prostu mi spowszedniało. Pracowałem z wycieczkami tam już niemal pół roku, zacząłem się powoli przyzwyczajać. Utalentowany kurier, taki jak Metaxas, po raz tysięczny obserwuje tę samą koronację z entuzjazmem, z jakim obserwował ją po raz trzeci, i przekazuje ten entuzjazm ludziom. Może brak mi po prostu było tego naturalnego talentu. Nudziły mnie już poświęcenia Hagia Sophii, nudziły chrzty Teodozjusza II, podobnie jak operatora stymu, w którym dają pornografię, muszą w pewnym momencie znudzić puszczane orgie.
Wreszcie przeszkadzała mi obecność w grupie Conrada Sauerabenda. Ten gruby, wiecznie spocony, niechlujny mężczyzna doprowadzał mnie do mdłości za każdym razem, kiedy otwierał usta.
Nie był bynajmniej głupi, tylko szorstki, bezmyślny, obrzydliwy. Był nędznym kpiarzem, urodzonym gapiem, oślizgłym żartownisiem. Jeśli chodzi o wygłoszenie najniestosowniejszego komentarza w najmniej po temu stosownej chwili, można było liczyć na niego w każdej sytuacji.
W Augusteum gwizdnął z podziwem i stwierdził: „Fajny tu mają parking!”.
W Hagia Sophii klepnął w ramię starego białobrodego mnicha ze słowami: „Niczego sobie kościółek, księżulku”.
Podczas odwiedzin w czasach Leona Izauryjskiego — czyli czasach ikonoklazmu — kiedy jako pogańskie idole niszczono największe arcydzieła bizantyńskiej sztuki, przerwał pewnemu oszalałemu fanatykowi słowami: „Odpuść sobie, głupi kutasie. Wiesz, jak to wpłynie na wasze dochody z turystyki?”.
Sauerabend napastował także młode dziewczyny i, co więcej, był z tego dumny.
— Nic na to nie poradzę — zwierzył mi się. — Taką już mam obsesję. Psychiatrzy nazywają to kompleksem Lolity. Lubię je, kiedy mają dwanaście, trzynaście lat. Wiesz, takie już krwawiące, mające nawet pierwsze włoski, ale jeszcze niedojrzałe. Mój ideał to brać je, nim dostaną cycków. Nie znoszę w kobiecie całego tego kolebiącego się miecha. Chory ze mnie facet, nie?
Rzeczywiście, chory był z niego facet. A także cholernie irytujący, ponieważ mieliśmy w naszym gronie Palmyrę Gostaman. Sauerabend nie mógł przestać się na nią gapić. Noclegi podczas wycieczki w przeszłość nie zawsze oferują turystom odpowiednią dozę prywatności, co facet wykorzystywał doprowadzając małą do histerii. Bezustannie się nią zachwycał, zmuszając ją do rozbierania się i ubierania pod kocem, jakbyśmy żyli w XIX czy XX wieku, a kiedy ojca nie było w pobliżu, kładł swe tłuste łapska na jej tyłeczku albo na zaczątkach cycków i szeptał w ucho lubieżne propozycje. Musiałem go jakoś powstrzymać; zagroziłem w końcu, że jeśli nie zacznie nad sobą panować, wywalę go z grupy. Na parę dni poskutkowało. A przy okazji, ojciec dziewczyny uważał to za przedni dowcip.