— Pewnie mała potrzebuje tylko, żeby ją przyzwoicie wyobracać — powiedział do mnie. — Od czegoś takiego krew szybciej krąży w żyłach, nie?
Papa Gostaman cieszył się także z postępów syna. Bilba przygoda z panną Pistil stała się niemal równie męcząca jak postępki Sauerabenda; zwłaszcza że traciliśmy mnóstwo czasu czekając, aż skończą rozpoczętą w najbardziej niewłaściwym po temu czasie kopulację. Powiedzmy, że wprowadzam właśnie moich ludzi w to, co dziś zobaczą, Bilbo stoi za panną Pistil i nagle twarz panny Pistil tężeje w wyrazie zachwytu, a my wszyscy wiemy, że to znów, że mały podniósł jej spódnicę i — bum! Bilbo przez praktycznie cały czas sprawiał wrażenie zachwyconego — rozsądnie z jego strony, w końcu był czternastolatkiem wprowadzanym w rozkosze seksu przez kobietę o dziesięć lat od niego starszą. Panna Pistil natomiast cierpiała z powodu kompleksu winy. Obolałe sumienie nie przeszkadzało jej jednak rozchylać dla niego nóg trzy, a nawet cztery razy dziennie.
Wszystko to nie stwarzało warunków stymulujących nawet najbardziej twórczego kuriera.
Były także pomniejsze problemy. Stary pan Haggins równie nieskutecznie, co bezlitośnie podrywał niemrawą panią Gostaman. Sauerabenda nie dało się też powstrzymać od grzebania przy timerze.
— Wiesz — zwierzał mi się — mogę się założyć, że rozpracuję to cudo tak, by móc je regulować samemu. Nim wziąłem się za akcje, byłem inżynierem.
Kazałem mu zostawić timer w spokoju, ale kiedy nie patrzyłem, nadal przy nim majstrował.
No i wreszcie o ból głowy przyprawiał mnie Capistrano, którego spotkałem przypadkiem w 1097 roku, kiedy obserwowaliśmy wchodzącą do miasta armię Boemunda. Pojawił się akurat wtedy, kiedy skoncentrowałem się na scenie z Marge Hefferin. Chciałem sprawdzić, jak permanentna jest dokonana przeze mnie korekta historii.
Tym razem ustawiłem mych ludzi po przeciwnej stronie ulicy. No tak — niemal natychmiast zauważyłem samego siebie i Marge, niecierpliwą, napaloną na Boemunda, stojącą wraz z resztą grupy. Krzyżowcy szli w naszym kierunku, a mnie zakręciło się w głowie ze zdenerwowania. Czy zobaczę na własne oczy, jak ocaliłem Marge Hefferin? Czy może zobaczę, jak Marge rzuca się na Boemunda i zostaje przecięta na pół? Czy też może będę świadkiem czegoś, o czym na razie nie mam nawet pojęcia? Płynność, zmienność prądów czasu była tym, co w owej chwili niepokoiło mnie najbardziej.
Boemund się zbliżał. Marge rozrywała sobie tunikę na piersiach, dostrzegłem jej jasne wielkie cyce. Zesztywniała — już gotowa była do szarży przez ulicę, gdy nagle za jej plecami, znikąd, zmaterializował się drugi Jud Elliott. Dostrzegłem wyraz niebotycznego zdumienia na twarzy Marge — to moje stalowe palce zacisnęły się na jej tyłku. Widziałem swą dłoń o szeroko rozstawionych palcach chwytającą jej pierś, widziałem, jak Marge Hefferin odwraca się, jak próbuje mi się wyrwać, jak zamiera po przejściu Boemunda, i widziałem, jak znikam pozostawiając tylko dwóch siebie, jednego po jednej, drugiego po drugiej stronie ulicy.
Ulga była tak wielka, że omal się nie przewróciłem. A jednak czułem także niepokój, bo na własne oczy widziałem samego siebie montującego przeszłość, a więc teoretycznie każdy mógł to zobaczyć. Włącznie z jakimś zabłąkanym patrolowcem, który zupełnie przypadkiem mógł dostrzec krótkie zdublowanie się kuriera i zainteresować się, o co w tym wszystkim chodzi. W każdej chwili w ciągu miliona następnych millenniów jakiś patrolowiec może dostrzec tę scenę i wtedy, niezależnie od tego, że wszystko uszło mi na sucho do roku, powiedzmy, 8 000 000 000 008, i tak odpowiem za korektę przeszłości. W każdej chwili mogę poczuć na ramieniu ciężką dłoń, usłyszeć głos wypowiadający me imię…
Poczułem na ramieniu ciężką dłoń. Usłyszałem głos wypowiadający me imię.
Odwróciłem się.
— Capistrano… !
— Jasne, to ja, Capistrano. A co, spodziewałeś się kogoś?
— Ja… nie… zaskoczyłeś mnie po prostu.
Drżałem. Kolana uginały się pode mną. Byłem tak zdenerwowany, że dopiero po jakimś czasie zauważyłem, jak strasznie Capistrano wygląda. Niemal słaniał się na nogach, był obdarty, a jego niegdyś lśniące, teraz siwe włosy wisiały w strąkach. Stracił na wadze, sprawiał wrażenie o dwadzieścia lat starszego od człowieka, którego dobrze znałem. Wyczułem nieciągłość i zaniepokoiłem się, jak zawsze w towarzystwie kogoś przybywającego z mej własnej przyszłości.
— W czym problem? — spytałem.
— Rozpadam się. Załamanie. Popatrz… widzisz, to moi turyści.
— Wskazał grupę ludzi, z napięciem wpatrujących się w krzyżowców. — Nie mogę z nimi zostać. Doprowadzają mnie do mdłości. Wszystko doprowadza mnie do mdłości. To już koniec, Elliott, dla mnie to już koniec.
— Dlaczego? Co się stało?
— Nie mogę teraz o tym mówić. Gdzie dziś nocujecie?
— Właśnie tu, w 1097 roku. W gospodzie koło Złotego Rogu.
— Do zobaczenia o północy. — Capistrano na moment położył mi rękę na ramieniu. — To już koniec, Elliott — powiedział. — Prawdziwy koniec. Niech Bóg zmiłuje się nad mą duszą.
43.
Capistrano pojawił się w gospodzie tuż przed północą. Pod płaszczem ukrywał butelkę. Odkorkował ją i wręczył mi.
— Koniak — powiedział. — Z 1825, butelkowany w 1775. Dopiero co byłem po niego z prądem.
Napiłem się koniaku, a tymczasem Capistrano opadł na ławę. Wyglądał gorzej niż kiedykolwiek — wyczerpany, stary, wypalony. Odebrał mi butelkę, pociągnął z niej potężnie.
— Nim powiesz cokolwiek — poprosiłem — chcę wiedzieć, z jakiego czasu pochodzisz. Nieciągłości mnie denerwują.
— Nie ma żadnej nieciągłości.
— Nie!?
— Moim czasem podstawowym jest grudzień 2059. Podobnie jak twoim.
— Niemożliwe!
— Niemożliwe? Dlaczego tak sądzisz?
— Kiedy widziałem cię ostatnim razem, nie miałeś jeszcze czterdziestki. Teraz z pewnością przekroczyłeś pięćdziesiątkę. Nie rób ze mnie głupca, człowieku! Twój czas bazowy to jakieś 2070, prawda? A jeśli tak, błagam, nie mów, co spotka mnie przez te lata.
— Mój czas bazowy to 2059 — powtórzył Capistrano ochrypłym głosem. Z jego brzmienia wywnioskowałem, że butelka koniaku, którą ze sobą przyniósł, dziś z pewnością nie była jego pierwszą. Nie jestem ani o dzień starszy, niż powinienem dla ciebie być. Problem w tym, że jestem martwy.
— Nie rozumiem.
— W zeszłym miesiącu powiedziałem ci o mej prababce, Turczynce, prawda?
— Owszem.
— Dziś rano skoczyłem z prądem do Stambułu 1955 roku. Prababka miała wówczas siedemnaście lat i nie była jeszcze mężatką. W chwili szaleństwa udusiłem ją, a ciało wrzuciłem do Bosforu. By la noc, padało; nikt nas nie zauważył. Jestem martwy, Elliott. Jestem martwy.
— Boże, nie!
— Dawno, dawno temu powiedziałem ci, że kiedy nadejdzie właściwy czas, odejdę ze świata w ten właśnie sposób. Ta turecka dziwka… zmusiła mego prapradziadka do tak strasznego mezaliansu… już jej nie ma. I nie ma mnie. W momencie powrotu do swej teraźniejszości przestanę kiedykolwiek istnieć. Co powinienem zrobić, Elliott? Decyzja należy do ciebie. Czy powinienem skoczyć z prądem i skończyć z tą komedią?