Выбрать главу

Rozmach, z jakim przygotowano ucztę, wręcz oszałamiał. Iluż tu było muzyków, iluż niewolników, ileż stołów zastawionych jedzeniem! Wino. Wspaniale ustrojeni mężczyźni i kobiety. Cudowne mozaiki w podłodze, cudowne arrasy na ścianach; ciężkie, złotem tkane materie. Srebrne dzwoneczki dyskretnego śmiechu, zmysłowy szelest przezroczystego jedwabiu ocierającego się o kobiece ciała.

Pulcherię dostrzegłem niemal natychmiast.

Pulcheria niemal natychmiast dostrzegła mnie.

Nasze oczy spotkały się tak, jak raz już spotkały się w sklepie ze słodyczami i przyprawami. Rozpoznała mnie, uśmiechnęła się tajemniczo i znów pomiędzy nami przeskoczyła iskra. W którejś z późniejszych epok przesłałaby mi sygnał wachlarzem, tu zdjęła po prostu jedwabne rękawiczki i uderzyła się nimi po przegubie lewej ręki. Czyżby próbowała w ten sposób dodać mi odwagi? Na wysokim gładkim czole miała złoty diadem. Usta pomalowała na czerwono.

— Po lewej stoi jej mąż — szepnął mi w ucho Metaxas. — Chodź, przedstawię cię.

Przyjrzałem się Leonowi Dukasowi, mojemu praprapra… dziadkowi. Dumę, którą czułem, od kiedy dowiedziałem się, jakich to mam wspaniałych przodków, przyćmiła zazdrość o tego człowieka, którego dłonie co noc pieściły piersi Pulcherii. Z mych genealogicznych studiów wiedziałem, że ma lat trzydzieści pięć, jest więc dwukrotnie starszy od żony. Był człowiekiem słusznego wzrostu, o skroniach przyprószonych siwizną, bardzo niebizantyńskich niebieskich oczach, równo przystrzyżonej krótkiej bródce i prostym wąskim greckim nosie. Wargi miał cienkie, mocno zaciśnięte. Sprawiał wrażenie surowego, zamkniętego w sobie i bardzo, ale to bardzo arystokratycznego. Wyglądał imponująco; w jego wspaniale skrojonej tunice nie było nic surowego, podobnie jak w biżuterii: spinkach, pierścieniach, wisiorach.

Był gospodarzem pewnym siebie, spokojnym; zachowywał się w każdym calu jak jeden z najwyższych arystokratów wielkiego cesarstwa, głowa wspaniałego rodu Dukasów. Lecz oczywiście nie miał potomka i, być może, stąd cień rozpaczy, który — być może tylko oczami wyobraźni — dostrzegłem na jego przystojnej twarzy. Kiedy z Metaxasem zbliżaliśmy się do niego, podchwyciłem strzępy rozmów:

— … nie ma dzieci. Co za szkoda biorąc pod uwagę, że jego bracia mają ich tyle. A on jest pośród nich najstarszy!

— Przecież Pulcheria jest jeszcze taka młoda. Wygląda, jakby miała rodzić i rodzić…

— Pod warunkiem że kiedyś zacznie. Boże, ma już prawie osiemnaście lat… !

Bardzo pragnąłem pocieszyć Leona, powiedzieć mu, że potomkowie z jego nasienia dotrwają do XXI wieku, oznajmić mu, że już za rok Pulcheria da mu syna, Nicetasa, a po nim Symeona, Jana, Aleksandra i jeszcze kilku innych, i że Nicetas spłodzi sześcioro dzieci, wśród nich księcia Nicefora, którego spotkałem po siedemdziesięciu latach, i że syn Nicefora wraz ze swym wodzem uda się na wygnanie do Albanii, a potem… a potem…

— Wasza Wysokość — powiedział Metaxas — oto trzeci syn mojej matki, Grzegorz Markezinis z Epiru. Jest moim gościem na czas żniw.

— Przybyłeś do nas z daleka — zauważył Leon Dukas. — Czy byłeś już kiedyś w Konstantynopolu?

— Nigdy — odparłem. — Jakież wspaniałe jest miasto. Te kościo ły! I pałace! I łaźnie! Jedzenie, wino, stroje! I kobiety, piękne kobiety!

Pulcheria rozpromieniła się, uśmiechnęła tym jakże dla niej charakterystycznym krzywym uśmiechem, wymierzonym tak, by nie mógł go dojrzeć mąż. Doleciał mnie jej słodki zapach. Poczułem przemożne pragnienie.

— Oczywiście znacie, panie, cesarza — powiedział Leon.

Wszechogarniającym ruchem ramienia wskazał mi cesarza Aleksego, przyjmującego hołdy po przeciwnej stronie sali.

Aleksego widziałem już wcześniej kilkakrotnie. Był niski, tęgi, nosił się z godnością. Otaczał go krąg arystokratów i arystokratek. Sprawiał wrażenie człowieka inteligentnego, pełnego wdzięku, spokojnego, pewnego swego miejsca w świecie; prawdziwy był z niego dziedzic cezarów, obrońca cywilizacji przed mrocznymi siłami zła, wśród których przyszło mu żyć. Leon nalegał, by mnie mu przedstawić. Cesarz pozdrowił mnie ciepło, oznajmiając donośnym głosem, że kuzyn Metaxasa jest mu bliski jak sam Metaxas. Rozmawialiśmy przez chwilę, wielki człowiek i ja; denerwowałem się nieco, ale zachowywałem spokojnie, godnie. Leon nawet skomentował moje zachowanie:

— Rozmawiasz z cesarzami, jakbyś znał ich wielu, młody człowieku.

Uśmiechnąłem się tylko. Nie uznałem za stosowne wyjaśnić mu, że kilkakrotnie widziałem Justyniana, że byłem świadkiem chrztu Teodozjusza II, Konstantyna V, nie narodzonego jeszcze Manuela Komnena i wielu innych, że klęczałem niemal u boku Konstantyna XI w ostatnią noc Bizancjum, że widziałem Leona Izauryjskiego kierującego ikonoklazmem. Nie powiedziałem mu też, że — jako jeden z bardzo wielu mężczyzn różnych stanów — pięć wieków temu miałem przyjemność zatkać, choć na krótko, wiecznie otwartą dziurkę Teodory. Wstydliwie spuściłem wzrok i płoniąc się skromnie powiedziałem:

— Dziękuję, Wasza Miłość.

46.

Bizantyńskie uczty nie mogły obejść się bez muzyki, tańców niewolnic, odrobiny jedzenia i wielkiej ilości wina. Noc dobiegała kresu, świece dopalały się już, obecni notable z trudem utrzymywali równowagę. W zapadającym mroku bez trudu przyszło mi wtopić się w tło wielkich rodów. Komnenów, Fokasów, Sklerosów, Dalassenów, Diogenesów, Botanidesów, Cymiscesów i Dukasów. Prowadziłem dworskie rozmowy, zachwycony własną zręcznością. Obserwowałem nawiązujące się za plecami pijanych mężów nici małżeńskiej zdrady; nici cienkie, delikatne, lecz niewystarczająco delikatne. Pożegnałem cesarza Aleksego, odbierając przy okazji zaproszenie do Blachernai („to zaledwie trzy kroki stąd, przy tej samej ulicy”), udało mi się nawet uniknąć jakoś Eudoksji, która wypiła za wiele i marzyła o szybkim numerku w sąsiednim pokoju (wybrała sobie w końcu niejakiego Bazylego Diogenesa, mającego najmarniej siedemdziesiątkę), odpowiedziałem wymijająco na co najmniej milion pytań dotyczących mojego „kuzyna” Metaxasa, którego wprawdzie znali wszyscy, lecz o którym nikt tak naprawdę nic nie wiedział, l wreszcie — po trzech godzinach — mogłem także porozmawiać z Pulcheria.

Staliśmy w kącie sali balowej; światła dostarczały nam migające świece. Pulcheria była zarumieniona, sprawiała wrażenie ożywionej, nawet podnieconej, pierś jej falowała, nad górną wargą dostrzegłem kropelki potu. Jeszcze nigdy nie stałem wobec tak oszałamiającej piękności.

— No i popatrz — westchnęła. — Leon zasnął. Kocha wino nade wszystko… prawie.

— Musi kochać piękno — odparłem. — Przecież się nim otoczył.

— Pochlebca!

— Nie. Próbuję oddać sprawiedliwość prawdzie.

— Zapewne nieczęsto ci się to udaje. Kim jesteś?

— Nazywam się Markezinis. Pochodzę z Epiru.

— Niewiele mi to mówi. Wolałabym wiedzieć, czego szukasz w Konstantynopolu.

Wziąłem głęboki oddech.

— Tu ma się spełnić me przeznaczenie — powiedziałem. — Tu spotkam kogoś, kogo kocham.

To nią wstrząsnęło. Siedemnastoletnie dziewczęta łatwo łapią się na czule, namiętne słówka, nawet Bizantynki, wcześnie dojrzewające i wychodzące za mąż w wieku dwunastu lat. Mówcie mi Heathcliff.

Pulcheria westchnęła. Skromnie skrzyżowała ramiona na wzgórzach swych piersi. Zadrżała. Może się mylę, ale miałem wrażenie, że nawet zmrużyła oczy.