Zastanawiam się, czy to żarty są nieśmieszne, czy może ludzie. Znam się na żartach, których większość ludzi nie uważa za śmieszne, ponieważ sam kilka takowych zrobiłem. Nadal nie rozumiem, dlaczego pewne dowcipy są zabawne, a moje nie, ale wiem, że tak jest.
— Żartuje sobie z ciebie — mówi cicho Marjory po przejechaniu następnego skrzyżowania. — A nam się to nie podoba.
Nie wiem, co powiedzieć. Don żartuje sobie ze wszystkich, nawet z Marjory. Nie podobały mi się te żarty, ale nic z tym nie robiłem. Może powinienem? Marjory znów na mnie zerka. Tym razem wydaje mi się, że chce, żebym coś powiedział. Nie mogę nic wymyślić. Wreszcie coś przychodzi mi do głowy.
— Moi rodzice mówili, że jak ktoś się gniewa na ludzi, to oni wcale nie zaczynają postępować lepiej.
Marjory wydaje zabawny odgłos. Nie wiem, co to oznacza.
— Lou, czasami odnoszę wrażenie, że jesteś filozofem.
— Nie — odpowiadam. — Nie jestem wystarczająco mądry, żeby być filozofem.
Znów ten odgłos. Wyglądam przez okno; prawie dojechaliśmy do lotniska. Wieczorem inaczej są oświetlone pasy startowe i postoje taksówek. Bursztyn, błękit, zieleń, czerwień. Żałuję, że nie mają fioletu. Marjory parkuje w sektorze przeznaczonym do krótkiego postoju, po czym przecinamy drogi dla autobusów i dochodzimy do terminalu.
Kiedy podróżuję sam, lubię obserwować, jak otwierają się i zamykają drzwi automatyczne. Dziś wieczorem idę obok Marjory i udaję, że mnie nie obchodzą. Przystaje, żeby spojrzeć na monitor z informacjami o odlotach i przylotach. Zdążyłem już wyszukać właściwy lot: linie te i te, z Chicago, lądowanie o dziesiątej piętnaście, bez opóźnień, brama 17. Jej zabiera to więcej czasu; normalni ludzie zwykle potrzebują go więcej.
Przy bramce przylotów znowu kurczy mi się żołądek. Wiem, jak się zachować; rodzice mnie nauczyli i robiłem to już wcześniej. Wyjąć z kieszeni wszystkie metalowe przedmioty i włożyć do koszyczka. Zaczekać na swoją kolej. Przejść przez bramkę. Łatwe, o ile nikt nie zadaje mi żadnych pytań. Jeśli jednak pytają, nie zawsze dobrze ich słyszę: zbyt wiele hałasu i dźwięków odbijających się echem od twardych powierzchni. Czuję, że jestem spięty.
Marjory idzie pierwsza: torebka na taśmociągu, klucze w koszyczku. Widzę, jak przechodzi. Nikt jej o nic nie pyta. Kładę do koszyka klucze, portfel i drobne, po czym przechodzę. Żadnego brzęczyka. Mężczyzna w mundurze przygląda mi się, gdy chowam do kieszeni klucze, portfel i monety. Odwracam się w stronę czekającej kilka metrów dalej Marjory. Wtedy strażnik się odzywa:
— Mogę zobaczyć pański bilet? I jakiś dowód tożsamości?
Przenika mnie chłód. Nie zapytał nikogo innego — ani mężczyzny z długimi, zaplecionymi w warkoczyki włosami, który przepycha się koło mnie, by zabrać z taśmy swoją teczkę, ani Marjory… a ja nie zrobiłem nic złego. Nie trzeba mieć biletu, żeby przejść przez bramkę przylotów, należy jedynie znać numer lotu, na który się czeka. Ludzie, którzy czekają na innych ludzi, nie muszą mieć biletów, ponieważ nie podróżują. Ochrona przy odlotach żąda okazania biletu.
— -Nie mam biletu-mówię. Za nim widzę przestępującą z nogi na nogę Marjory, która jednak nie podchodzi bliżej. Nie sądzę, żeby go usłyszała, a ja nie chcę drzeć się w miejscu publicznym.
— Dowód tożsamości? — mówi. Jest skupiony na mojej osobie; twarz zaczyna mu jaśnieć. Wyciągam portfel i otwieram go na identyfikatorze. Przygląda się mu, po czym przenosi wzrok na mnie. — Jeśli nie masz biletu, to co tutaj robisz? — pyta.
Czuję, jak wali mi serce, a po szyi spływa pot. — Ja… ja… ja…
— No, wyduś to z siebie — rzuca, marszcząc brwi. — A może się jąkasz?
Kiwam głową. Wiem, że nie zdołam nic powiedzieć przez najbliższych kilka minut. Sięgam do kieszeni koszuli i wyciągam niewielką kartkę, którą tam trzymam. Podaję mu; oglądają.
— Autystyczny, co? Ale przecież rozmawiałeś ze mną, odpowiedziałeś mi. Po kogo tu przyszedłeś?
Podchodzi do nas Marjory.
— Jakieś kłopoty, Lou?
— Proszę się cofnąć, proszę pani — rzuca mężczyzna. Nie patrzy na nią.
— To mój przyjaciel — wyjaśnia Marjory. — Przyjechaliśmy tutaj po moją znajomą, lot 382, bramka 17. Nie słyszałam żadnego brzęczyka… — W jej głosie pojawiają się gniewne nuty.
Strażnik obraca głowę i patrzy na nią. Odpręża się lekko. — On jest z panią?
— Tak. Czy coś się stało?
— Nie, proszę pani. Po prostu wyglądał nieco dziwnie. To… — wciąż trzyma moją kartkę w dłoni — … chyba wszystko wyjaśnia. Jak długo jest pod pani opieką…
— Nie jestem jego opiekunką — mówi Marjory tym samym tonem, którego użyła, gdy nazywała Dona prawdziwą kosą. — Lou jest moim przyjacielem.
Mężczyzna unosi brwi, a po chwili je opuszcza. Oddaje mi kartkę i odchodzi. Ruszam za Marjory, która idzie tak szybko, że chyba nadweręża sobie nogi. Milczymy, dopóki nie docieramy do poczekalni dla bramek 15-30. Za szklaną ścianą, po stronie odlotów, siedzą rzędami ludzie z biletami. Stelaże granatowych siedzisk wykonano z lśniącego metalu. W przylotach nie mamy miejsc siedzących, ponieważ przewiduje się, że nie powinniśmy wchodzić tutaj wcześniej niż na dziesięć minut przed planowanym lądowaniem samolotu.
Kiedyś było inaczej. Oczywiście, nie pamiętam tego — urodziłem się na przełomie wieków — lecz moi rodzice opowiadali mi, jak to można było podchodzić do samych bramek, by witać przylatujących ludzi. Potem, po katastrofach 2001 roku, tylko odlatujący pasażerowie mogli podchodzić do bramek. Było to bardzo kłopotliwe dla ludzi potrzebujących opieki i tak wiele osób występowało o specjalne przepustki, że władze zaprojektowały w zamian te poczekalnie dla przylotów za osobnymi liniami zabezpieczeń. Zanim rodzice zabrali mnie w pierwszą podróż samolotem — miałem wtedy dziewięć lat — wszystkie duże lotniska rozdzielały przylatujących i odlatujących pasażerów.
Wyglądam przez olbrzymie okna. Wszędzie światła. Czerwone i zielone lampki na końcach skrzydeł samolotów. Rzędy słabo oświetlonych kwadratów wzdłuż ich kadłubów wskazujące usytuowanie okienek. Reflektory maleńkich pojazdów ciągnących wózki bagażowe. Stałe światła i migające światła.
— Możesz już mówić? — pyta Marjory, gdy wciąż przyglądam się światłom przez wielkie okna.
— Tak. — Czuję jej ciepło; stoi tuż za mną. Zamykam na chwilę oczy. — Ja tylko… pogubiłem się. — Pokazuję na podjeżdżający samolot. — To ten?
— Tak myślę. — Obchodzi mnie i zagląda mi w twarz. — Wszystko w porządku?
— Tak. Czasami… to się zdarza. — Czuję zakłopotanie, że stało się to dzisiaj, kiedy po raz pierwszy jestem sam na sam z Marjory. Pamiętam, jak w liceum chciałem rozmawiać z dziewczętami, które nie chciały rozmawiać ze mną. Czy ona też odejdzie? Mógł bym wziąć taksówkę i wrócić do Toma i Lucii, ale nie mam przy sobie za dużo pieniędzy.
— Cieszę się, że nic ci nie jest — mówi Marjory, a wtedy otwierają się drzwi i ludzie zaczynają wysiadać z samolotu. Marjory szuka wzrokiem Karen, a ja się jej przyglądam. Karen okazuje się starszą, siwowłosą kobietą. Wkrótce jesteśmy już na zewnątrz i jedziemy do mieszkania Karen. Siedzę cicho na tylnym siedzeniu, przysłuchując się rozmowie Marjory i Karen. Ich głosy płyną i falują, niczym bystra woda na skałach. Nie całkiem rozumiem, o czym mówią. Robią to zbyt szybko, poza tym nie znam ludzi i miejsc, o których rozmawiają. Ale jest dobrze, gdyż mogę patrzeć na Marjory bez konieczności otwierania ust.
Kiedy wracamy po mój samochód do Toma i Lucii, Dona już nie ma, a ostatnia z szermierczych grup właśnie pakuje sprzęt do aut. Przypominam sobie, że nie schowałem swoich ostrzy i maski, więc wychodzę po nie na zewnątrz, lecz Tom mówi, że już się nimi zajął. Nie był pewny, o której wrócimy, a nie chciał zostawić ich na dworze w ciemnościach.