Próbować to nie robić. Żegnam się, odkładam słuchawkę i wracam do makaronu, nieco już rozmiękłego. Nie przeszkadza mi rozgotowany makaron; jest miękki i uspokajający. Większość ludzi nie lubi dodawać do makaronu masła orzechowego, lecz ja tak.
Rozważam zamiar pana Crenshawa skierowania nas na leczenie. Nie sądzę, żeby mógł nas do tego zmusić. Obowiązują prawa dotyczące takich jak my i badań medycznych. Nie wiem dokładnie, co mówi prawo, nie sądzę jednak, żeby pozwalało komukolwiek nas do tego zmusić. Pan Aldrin powinien wiedzieć na ten temat więcej ode mnie; jest szefem. Musi więc uważać, że pan Crenshaw może to zrobić albo że podejmie w tym celu jakąś próbę.
Trudno zasnąć po czymś takim.
W piątek rano Cameron mówi mi, że pan Aldrin dzwonił także do niego. Dzwonił do każdego. Jak dotąd, pan Crenshaw nic nam nie powiedział. Czuję to nieprzyjemne ściskanie w żołądku, jak przed egzaminem, którego spodziewam się nie zdać. Włączenie komputera i zabranie się do pracy przynosi ulgę.
Przez cały dzień nic się nie dzieje, z wyjątkiem tego, że skończyłem połowę bieżącego projektu i wszystkie testy wypadają pomyślnie. Po lunchu Cameron mówi mi, że lokalne towarzystwo autystyczne zwołało w Centrum spotkanie na temat artykułu w magazynie. Wybiera się tam. Uważa, że wszyscy powinniśmy pójść. Nie planowałem na sobotę niczego poza myciem auta, a i tak chodzę do Centrum w każdy sobotni ranek.
W sobotę rano idę do Centrum. To długi spacer, lecz o tak wczesnej porze nie jest jeszcze gorąco i dobrze to robi moim nogom. Poza tym, chodnik wyłożony jest dwukolorową cegłą-brązową i czerwoną — tworzącą interesujący wzór. Lubię na niego patrzeć.
W Centrum spotykam nie tylko kolegów i koleżanki z pracy, lecz również tych z całego miasta. Niektórzy, głównie starsi, przebywają w dziennych ośrodkach opieki lub warsztatach pracy chronionej, a mieszkają we wspólnych domach. Stefan jest profesorem na tutejszym niewielkim uniwersytecie; zajmuje się biologią. Mai jest profesorem na większym uniwersytecie; prowadzi badania na pograniczu matematyki i biofizyki. Żadne z nich nie przychodzi zbyt często na spotkania. Zauważyłem, że najczęściej przychodzą najbardziej poszkodowani. Młodzi ludzie, tacy jak Joe Lee, nie pokazują się prawie wcale.
Rozmawiam z kilkoma osobami, które znam, zarówno z pracy, jak i spoza niej, na przykład z Murrayem, pracującym w wielkiej firmie rachunkowej. Murray chce usłyszeć o moim fechtunku; trenuje aikido i też nie powiedział o tym swojemu psychiatrze. Wiem, że słyszał o nowej metodzie leczenia, bo z jakiej innej przyczyny przyszedłby tu dzisiaj, ale odnoszę wrażenie, że nie chce o tym rozmawiać. Nie pracuje z nami; może nie wiedzieć, jak bliskie są już testy na ludziach. Może tego chce. Nie zamierzam go o to pytać, nie dzisiaj.
Centrum nie jest wyłącznie dla ludzi autystycznych. Widujemy tu mnóstwo osób z różnymi dolegliwościami, zwłaszcza w weekendy. Nie wiem, na co cierpią. Nie chcę myśleć o wszystkich przypadłościach, jakie mogą dotknąć człowieka.
Niektórzy są przyjaźnie nastawieni i z nami rozmawiają, inni nie. Dzisiaj Emmy podchodzi od razu do mnie. Jest tutaj niemal zawsze. Niższa ode mnie, ciemnowłosa, nosi okulary o grubych szkłach. Nie wiem, czemu nie przeszła operacji okulistycznej. Pytanie o to byłoby nieuprzejme. Emmy zawsze sprawia wrażenie rozgniewanej. Ma ściągnięte brwi i napięte mięśnie w kącikach ust, zawsze skierowanych do dołu.
— Masz dziewczynę — mówi.
— Nie — odpowiadam.
— Tak. Linda mi powiedziała. Nie jest jedną z nas.
— Nie — powtarzam. Marjory nie jest moją dziewczyną — jeszcze — i nie chcę rozmawiać o niej z Emmy. Linda nie powinna Emmy nic mówić, a już na pewno nie o tym. Nie powiedziałem Lindzie, że Marjory jest moją dziewczyną, bo nianie jest. To nie w porządku.
— Tam, gdzie chodzisz walczyć na szpady — mówi Emmy. — Jest tam dziewczyna…
— To nie jest dziewczyna — zaprzeczam. — To kobieta i nie jest moją dziewczyną. — Jeszcze, dodaję w myślach. Jednak, jak mi się wydaje, robię się czerwony na myśl o Marjory i wyrazie jej twarzy w zeszłym tygodniu.
— Linda mówi, że jest. Ona jest szpiegiem, Lou.
Emmy rzadko używa imion. Kiedy wymawia moje, czuję się tak, jakby ktoś mnie trzepnął w ramię.
— Co masz na myśli, mówiąc „szpieg”?
— Pracuje na uniwersytecie. Tam, gdzie przygotowali ten projekt, wiesz. — Patrzy na mnie ostro, jakbym to ja nim kierował. Ma na myśli zespół badawczy, zajmujący się zaburzeniami rozwojowymi. Kiedy byłem dzieckiem, rodzice zabrali mnie tam na badania i przez trzy lata chodziłem do klasy specjalnej. Potem rodzice uznali, że zespół był bardziej zainteresowany wypełnianiem dokumentów, co pozwalało otrzymać kolejny grant, niż pomaganiem dzieciom, wobec czego przenieśli mnie do innego programu, w lokalnej klinice. Nasze stowarzyszenie wymaga od badaczy ujawniania swej tożsamości; nie pozwalamy im uczestniczyć w naszych spotkaniach.
Emmy sama pracuje na uniwersytecie jako dozorczyni i przypuszczam, że właśnie stąd wie, że Marjory też tam pracuje.
— Mnóstwo ludzi pracuje na uniwersytecie — mówię. — Nie wszyscy należą do zespołu badawczego.
— Ona jest szpiegiem, Lou — powtarza Emmy. — Interesuje ją wyłącznie twoja diagnoza, a nie ty jako osoba.
Czuję, jak otwiera się we mnie pustka. Jestem pewny, że Marjory nie jest badaczką, ale nie aż tak bardzo pewny.
— Dla niej jesteś dziwolągiem — ciągnie Emmy. — Zamienia przedmiot badań w coś obscenicznego, o ile dobrze pojmuję słowo „obsceniczny”. W coś paskudnego. Mysz w labiryncie, małpa w klatce. Myślę o tym nowym leczeniu. Ludzie, którzy poddadzą mu się pierwsi, będą przedmiotami badań jak małpy, na których już je wypróbowali.
— To nieprawda — mówię, czując ukłucia potu pod pachami i na szyi, i słaby dreszcz, który się pojawia, gdy coś mnie przestraszy. — A zresztą i tak nie jest moją dziewczyną.
— Cieszę się, że jesteś na tyle rozsądny — oznajmia Emmy.
Zostaję na zebraniu, ponieważ gdybym opuścił Centrum, Emmy opowiedziałaby innym o mnie i Marjory. Trudno jest słuchać prowadzącego, który opowiada o zasadach badania i jego implikacjach. Słyszę i nie słyszę tego, co mówi. Zauważam, kiedy mówi o czymś, czego wcześniej nie słyszałem, ale nie obchodzi mnie to. Mogę przeczytać streszczenie później, na stronie internetowej Centrum. Nie myślałem o Marjory, dopóki Emmy o niej nie wspomniała, a teraz nie mogę przestać o niej myśleć.
Marjory mnie lubi. Jestem pewny, że mnie lubi. Jestem pewny, że lubi mnie jako mnie, jako Lou, który fechtuje się w grupie, jako Lou, którego poprosiła o towarzystwo w drodze na lotnisko tamtego wieczoru. Lucia powiedziała, że Marjory mnie lubi. Lucia nie kłamie.
Istnieje jednak lubienie i lubienie. Lubię szynkę jako jedzenie. Nie dbam o to, co szynka sobie myśli, kiedy zatapiam w niej zęby. Wiem, że szynka nie myśli, toteż nie mam oporów, by ją ugryźć. Niektórzy ludzie nie jedzą mięsa, ponieważ zwierzęta, z których pochodzi, kiedyś żyły i może miały własne uczucia i myśli, ale przestaje mnie to interesować z chwilą, kiedy takie zwierzę traci życie. Wszystko, co sieje, kiedyś żyło, z wyjątkiem odrobiny minerałów, a i drzewo może mieć myśli i uczucia, tylko nie wiemy, jak do nich dotrzeć.
A jeśli Marjory lubi mnie tak, jak mówi Emmy — jako rzecz, przedmiot badania, ekwiwalent mojego kęsa szynki? A jeśli lubi mnie bardziej od innych obiektów badań, ponieważ jestem cichy i przyjazny?