Выбрать главу

Nie czuję się cichy i przyjazny. Czuję się tak, jakbym miał kogoś uderzyć.

Konsultant nie mówi niczego, czego byśmy nie przeczytali w Internecie. Nie umie objaśnić metody. Nie wie, gdzie powinien zgłosić się ktoś chętny do uczestnictwa w badaniach. Nie wspomina o tym, że korporacja, dla której pracuję, zakupiła te badania. Może o tym nie wie. Nic nie mówię. Nie jestem pewny, czy pan Aldrin ma rację.

Po zebraniu większość chce zostać i podyskutować o nowej metodzie, aleja szybko wychodzę. Chcę iść do domu i pomyśleć o Marjory bez kręcącej się wokół mnie Emmy. Nie chcę myśleć o niej jako o badaczce. Chcę myśleć o tym, jak siedziała obok mnie w samochodzie. Chcę myśleć ojej zapachu i świetlistych włosach, nawet jej stylu walki rapierem.

Łatwiej jest myśleć o Marjory, myjąc auto. Odwiązuję owczą skórę i strzepuję ją na zewnątrz. Nieważne, jak bardzo się staram, zawsze coś się w nią zapłacze — kurz, nitki, a dzisiaj również spinacz biurowy. Nie mam pojęcia, skąd się tutaj wziął. Kładę go na masce samochodu i czyszczę siedzenie szczotką, a potem odkurzam podłogę. Hałas odkurzacza rani moje uszy, lecz jest to szybsze od zamiatania i mniej kurzu wpada mi do nosa. Myję od środka przednią szybę, uważając, żeby dokładnie wyczyścić narożniki, a potem poleruję lusterka. Sklepy sprzedają specjalne środki czyszczące do aut, ale wszystkie one okropnie śmierdzą i doprowadzają mnie do mdłości, wobec czego używam zwykłej wilgotnej szmatki.

Kładę owczą skórę z powrotem na siedzenie i porządnie ją przywiązuję. Teraz auto jest czyste i gotowe na niedzielny poranek. Choć jeżdżę do kościoła autobusem, lubię sobie myśleć, że mój samochód siedzi sobie czyściutki w swoim niedzielnym ubraniu, gotowy na uroczystość.

* * *

Szybko biorę prysznic, nie myśląc o Marjory, a potem idę do łóżka i o niej myślę. W moich myślach zawsze jest w ruchu, a jednocześnie pozostaje w bezruchu. Jej twarz jest dla mnie czytelniejsza od większości twarzy. Wyraz twarzy trwa na tyle długo, że mogę go zinterpretować. Kiedy zasypiam, uśmiecha się.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tom obserwował z ulicy, jak Marjory Shaw i Don Poiteau idą przez podwórze. Lucia myślała, że Marjory interesuje się Lou Arrendale’em, a oto spaceruje sobie z Donem. Właśnie wziął od niej torbę ze sprzętem, ale… gdyby go nie lubiła, to czy nie odebrałaby jej z powrotem?

Westchnął, przeczesując rzednące włosy. Kochał szermierkę, kochał towarzystwo ludzi, lecz bezustanny ciężar intryg w grupie z biegiem lat wyczerpywał go coraz bardziej. Chciał, żeby ich dom był miejscem, gdzie ludzie dorastają do swych możliwości, fizycznych i społecznych, lecz czasami odnosił wrażenie, że utknął w gronie wiecznych niedorostków. Wcześniej czy później wszyscy przyłazili do niego ze swoimi skargami, pretensjami i zranionymi uczuciami.

Albo obskakiwali Lucie. Przeważnie kobiety. Siadały obok niej, udając zainteresowanie jej szyciem albo zdjęciami, i zaczynały opowiadać o swoich kłopotach. Spędzali z Lucią wiele godzin na rozmowach o tym, co się dzieje, kto potrzebuje wsparcia i jak najlepiej mu pomóc, nie biorąc na siebie zbyt wielkiej odpowiedzialności.

Gdy podeszli bliżej, Tom przekonał się, że Marjory jest zirytowana. Niczego nieświadomy Don trajkotał w najlepsze, wymachując jej torbą z entuzjazmem wywołanym własnymi słowami. No właśnie, pomyślał Tom. Był pewny, że nim upłynie wieczór, dowie się, czym Don rozwścieczył Marjory, a od Dona usłyszy, że Marjory nic nie rozumie.

— Za każdym razem musi odkładać swoje rzeczy dokładnie na to samo miejsce, nie potrafi położyć ich gdzie indziej — perorował Don, gdy znaleźli się w zasięgu słuchu.

— To schludność — odparowała Marjory. Zabrzmiało to afektowanie, czyli była więcej niż tylko zirytowana. — Masz coś przeciwko porządkowi?

— Mam coś przeciwko obsesji — odrzekł Don. — Ty, moja droga, okazujesz zdrową elastyczność, parkując to po jednej, to po drugiej stronie ulicy, jak również nosząc różne stroje. Lou co ty dzień ubiera się tak samo, czysto, przyznaję, ale tak samo, a już ta historia z miejscem na jego sprzęt…

— Odłożyłeś go na niewłaściwe miejsce i Tom kazał ci go przełożyć, prawda? — domyśliła się Marjory.

— Bo Lou by się zdenerwował — odparł urażonym tonem Don.

— To nie w porządku…

Tom widział, że Marjory miała ochotę nawrzeszczeć na Dona. On też. Ludzie czasami na niego krzyczeli i nigdy nie przynosiło to pożądanego rezultatu. Nic nie skutkowało. Miał porządną, ciężko pracującą dziewczynę, która od ośmiu lat mu matkowała, a on wciąż był taki sam.

— Ja również lubię porządek — wyznał Tom, starając się, by nie zabrzmiało to złośliwie. — Wszystkim jest łatwiej, kiedy każdy wie, gdzie ma swój sprzęt. Poza tym, zostawianie rzeczy gdziekolwiek mogłoby zostać uznane za taką samą obsesję, jak odkładanie ich zawsze w to samo miejsce.

— Daj spokój, Tom. Roztargnienie i obsesja to przeciwności. — Don nawet nie sprawiał wrażenia rozzłoszczonego, tylko rozbawionego, zupełnie jakby Tom był nieświadomym niczego dzieckiem. Tom się zastanawiał, czy Don tak samo zachowuje się w pracy. Jeśli tak, to wyjaśniałoby to zawiłe meandry jego kariery zawodowej.

— Nie miej pretensji do Lou o to, że przestrzega moich reguł — rzucił, zastanawiając się, czy odniesie to jakiś skutek. Don wzruszył ramionami i wszedł do domu po sprzęt.

Parę minut spokoju, zanim się zacznie… Tom usiadł obok Lucii, która właśnie rozgrzewała się, i sięgnął palcami dłoni do stóp. Zwykle było to dość łatwe. Marjory usadowiła się po drugiej stronie Lucii i pochyliła do przodu, starając się dotknąć czołem kolan.

— Wieczorem powinien przyjść Lou — odezwała się Lucia, zerkając na Marjory.

— Zastanawiałam się, czy nie sprawiłam mu kłopotu, prosząc, żeby pojechał ze mną na lotnisko — powiedziała Marjory.

— Nie sądzę — mruknęła Lucia. — Powiedziałabym raczej, że było mu bardzo przyjemnie. Czy coś się stało?

— Nie. Odebraliśmy moją przyjaciółkę, potem podrzuciłam go tutaj. To wszystko. Don mówił coś o jego sprzęcie…

— Och, Tom kazał mu wszystko pozbierać i Don chciał to poutykać byle gdzie. Tom dopilnował, żeby zrobił to właściwie. Powinien wiedzieć, jak się do tego zabrać, widząc to tyle razy, ale Don… on się po prostu nigdy nie nauczy. Teraz kiedy nie jest już z Helen, cofa się do poziomu beztroskiego chłopczyka. Wolałabym, żeby wreszcie dorósł.

Tom tylko się przysłuchiwał, nie wtrącając niczego do rozmowy. Wiedział, co będzie. Za chwilę Lucia poruszy sprawę uczuć Marjory do Lou i Dona, a on wolałby być daleko stąd, kiedy do tego dojdzie. Skończył rozgrzewkę i wstał w chwili, gdy Lou wynurzył się zza narożnika domu.

* * *

Po sprawdzeniu świateł i uprzątnięciu wszystkiego, co groziłoby nabawieniem się kontuzji, Tom zaczął obserwować rozgrzewającego się Lou… metodycznego jak zawsze i jak zawsze dokładnego. Niektórzy ludzie uznaliby, że Lou jest tępy, lecz dla Toma był niezmiennie fascynujący. Trzydzieści lat temu mógłby nigdy tego nie dokonać, pięćdziesiąt lat temu spędziłby życie w zakładzie zamkniętym. Lecz postęp w zakresie wczesnej interwencji, metod nauczania i komputerowo wspieranych ćwiczeń zmierzających do zintegrowania zmysłów umożliwił mu znalezienie dobrej pracy, niezależne życie i funkcjonowanie w świecie na niemal równych warunkach z innymi.

Cud adaptacji, dla Toma nieco przygnębiający. Ludzie młodsi od Lou, urodzeni z tym samym zaburzeniem neurologicznym, mogli być całkowicie uzdrowieni dzięki kuracji genowej przeprowadzonej w ciągu pierwszych dwóch lat życia. Tylko ci, których rodzice odmówili poddania dzieci terapii, musieli się borykać — jak Lou — ze żmudnymi metodami terapeutycznymi. Gdyby Lou był młodszy, nie cierpiałby. Byłby normalny, cokolwiek to znaczy.