A jednak był tutaj, na lekcjach fechtunku. Tom przypomniał sobie jakby szarpane, nierówne ruchy Lou podczas pierwszych zajęć — przez długi czas zanosiło się na to, że szermierka w jego wykonaniu będzie zwykłą parodią. Na każdym etapie szkolenia obserwował ten sam powolny start i mozolny postęp… od floretu do szpady, od szpady do rapiera, od jednego ostrza do floretu i sztyletu, szpady i sztyletu, rapiera i sztyletu, i tak dalej.
Lou dochodził do wszystkiego dzięki wytężonej pracy, nie zaś wrodzonym zdolnościom. A przecież teraz, gdy opanował czysto fizyczne umiejętności, w ciągu kilku miesięcy osiągnął biegłość, co w przypadku innych szermierzy trwało całe lata.
Uchwycił spojrzenie Lou i przywołał go do siebie.
— Pamiętaj, co powiedziałem: potrzebujesz teraz praktyki z najlepszymi w grupie.
— Tak jest… — skinął głową Lou, po czym pozdrowił go formalnie.
Otwarcie wydawało się sztywne, szybko jednak zmienił styl na taki, który dawał mu przewagę dzięki specyficznym dla niego ruchom. Tom krążył, zmieniał kierunek, markował ciosy i udawał, że się odkrywa, a Lou odpowiadał manewrem na manewr, sprawdzając go tak, jak on sprawdzał jego. Czy był w tym jakiś wzór, czy tylko zwykłe reakcje na jego posunięcia? Nie potrafił tego określić. Lecz raz za razem Lou omal go nie trafiał, przewidując jego ruchy… co musiało oznaczać, rozumował Tom, że sam postępuje według jakiegoś wzoru, który zaobserwował Lou.
— Analiza wzorów — odezwał się w tej samej chwili, w której ostrze Lou ominęło jego klingę i trafiło go w pierś. — Powinienem był o tym pomyśleć.
— Przepraszam — powiedział Lou. Zawsze przepraszał, sprawiając wrażenie zakłopotanego.
— Dobre trafienie — pochwalił go Tom. — Próbowałem się domyślić, jak robisz to, co robisz, zamiast koncentrować się na pojedynku. Wykorzystujesz analizę wzorów?
— Tak — przyznał Lou. W jego tonie zabrzmiało lekkie zaskoczenie i Tom się zastanowił, czyjego przeciwnik pomyślał sobie: „A inni nie?”.
— Nie potrafię tego robić w czasie rzeczywistym — powiedział Tom. — Chyba że ktoś działa według naprawdę prostego schematu.
— Czy nie jest to nie fair? — zmartwił się Lou.
— To jest bardzo fair, o ile potrafisz tego dokonać — uspokoił go Tom. — To również oznaka dobrego szermierza… albo szachisty, jeśli już o tym mowa. Grasz w szachy?
— Nie.
— Cóż… Wobec tego przekonajmy się, czy potrafię skupić się na tym, co robię, i zdołam ci się zrewanżować. — Tom skinął głową i zaczęli od nowa, lecz trudno było mu się skupić. Chciał myśleć o Lou: o chwili, w której niezgrabne, gwałtowne ruchy nabrały skuteczności, kiedy po raz pierwszy dopatrzył się w nim prawdziwego potencjału, kiedy Lou zaczął rozpoznawać wzory postępowania wolniejszych szermierzy. Jak świadczyło to o jego sposobie rozumowania? Jak świadczyło to o nim jako o człowieku?
Dostrzegł lukę i zaatakował, lecz natychmiast poczuł uderzenie w klatkę piersiową.
— Trafienie, Lou. Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy mogli zgłosić cię do turniejów — powiedział, tylko na wpół żartobliwie. Lou zesztywniał i przygarbił się. — Zmartwiło cię to?
— Ja… nie wiem, czy powinienem walczyć w turniejach — odparł.
— Decyzja należy do ciebie. — Tom ponownie zasalutował. Zastanawiał się, dlaczego Lou wyraził to w taki właśnie sposób. Czym innym jest nie mieć ochoty na występ w turnieju, a czym innym twierdzenie, że „nie powinno się” tego robić. Gdyby Lou był normalny — nienawidził siebie za samo użycie tego słowa, lecz tak właśnie było — występowałby w turniejach od trzech lat. Zacząłby zbyt wcześnie, jak większość ludzi, zamiast zbyt długo ograniczać się do tych prywatnych ćwiczeń. Tom skupił się na pojedynku, z trudem sparował cios i spróbował bardziej chaotycznych ataków.
W końcu zabrakło mu tchu i musiał przerwać zdyszany.
— Potrzebuję przerwy, Lou. Chodź, popatrzymy sobie.
Lou podążył za nim posłusznie i przysiadł na kamiennym murku wokół patio, Tom zaś zajął jedno z krzeseł. Zauważył, że Lou był spocony, nie oddychał jednak zbyt ciężko.
Tom wreszcie przerywa walkę; sapie i mówi, że jest zbyt zmęczony, by kontynuować. Prowadzi mnie na stronę, a na placu pojawia się kolejna para. Z trudem łapie powietrze; słowa rozdzielają długie przerwy, dzięki czemu lepiej je rozumiem. Cieszę się, że uważa, iż mimo wszystko dobrze sobie radzę.
— No proszę… nawet się nie zadyszałeś. Idź powalczyć z kimś innym, daj mi odetchnąć. Pogadamy później.
Oglądam się na Marjory, która siedzi obok Lucii. Zauważyłem, że obserwowała, jak walczyłem z Tomem. Teraz patrzy w ziemię, a gorąco zaróżowiło jej twarz. Ściska mnie w żołądku, lecz wstaję i do niej podchodzę.
— Cześć, Marjory — mówię. Bije mi serce. Marjory podnosi wzrok. Uśmiecha się szczerym uśmiechem.
— Cześć, Lou — odpowiada. — Jak się masz?
— Świetnie — zapewniam. — Czy… zechcesz… ze mną powalczyć?
— Oczywiście. — Podnosi z ziemi maskę i ją zakłada. Teraz nie widzę już tak dobrze jej twarzy, a ona nie będzie widziała mojej, kiedy ja założę swoją maskę; odpycham tę myśl. Mogę patrzeć, nie będąc widzianym; puls mi się uspokaja.
Zaczynamy od przećwiczenia sekwencji z podręcznika fechtunku Saviola. Krok po kroku, naprzód i w bok, okrążając się nawzajem i wyczuwając. Jest to zarówno rytuał, jak i rozmowa, gdy paruję cios i sam natykam się na zastawę. Czy to znam? Czy ona zna tamto? Jej ruchy są płynniejsze, bardziej nastawione na sondowanie przeciwnika niż u Toma. Kółeczko, krok, pytanie, odpowiedź, rozmowa stali, wtórująca muzyce, która rozbrzmiewa w mojej głowie.
Trafiam ją, gdy wykonuje inny ruch, niżbym oczekiwał. Nie chciałem jej uderzyć.
— Przepraszam — mówię. Muzyka się urywa; gubię rytm. Cofam się, przerywając kontakt i kierując czubek szpady ku ziemi.
— Nie… To był dobry cios — mówi Marjory. — Nie powinnam była opuścić zasłony…
— Nic ci nie jest? — To było mocne uderzenie, aż zabolała mnie dłoń.
— Nic… Walczymy dalej. — Za maską dostrzegam błysk zębów: uśmiecha się.
Salutuję. Odpowiada mi. Wracamy do tańca. Staram się być ostrożny. Po dotyku stali wyczuwam, że Marjory staje się bardziej zdecydowana, skupiona, szybsza. Nie przyspieszam; trafia mnie w ramię. Od tego momentu próbuję się fechtować w jej tempie, przedłużając pojedynek do maksimum.
Jej oddech zbyt szybko staje się chrapliwy. Kończymy walkę. Dziękujemy sobie, ściskając dłonie; jestem jak odurzony.
— Cóż to była za zabawa — mówi. — Muszę skończyć z wymówkami i zabrać się porządnie do roboty. Gdybym ćwiczyła z ciężarkami, nie bolałoby mnie tak ramię.
— Ja podnoszę ciężary trzy razy w tygodniu — odpowiadam. Zaraz sobie uświadamiam, że może uznać, iż mówię jej, co ma robić, albo się przechwalam, ja jednak chciałem tylko wyjaśnić, że to dzięki ćwiczeniom nie bolą mnie ramiona.
— Też tak powinnam — przyznaje. Jej głos jest radosny i zrelaksowany. Ja też się odprężam. Nie popsułem jej humoru tymi ciężarami. — Kiedyś ćwiczyłam. Teraz jednak mam na głowie nowy projekt, który pożera mnóstwo czasu.
Wyobrażam sobie projekt jako coś żywego, przeżuwającego zegar. Musi chodzić o badania, o których wspominała Emmy.