Po powrocie do domu wpisuję przy czwartej sobocie miesiąca „turniej szermierczy”. Rozważam wykonanie telefonu do Toma, ale jest już późno, poza tym mówił, żebym poinformował go o mojej decyzji za tydzień. Naklejam na kalendarz karteczkę z przypomnieniem: „Powiedzieć Tomowi ‘tak’”.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Do piątkowego popołudnia pan Crenshaw nie przekazał nam nic na temat eksperymentalnego leczenia. Może pan Aldrin się mylił. Może pan Aldrin wybił mu to z głowy. Sieć huczy od rozmów, przeważnie w prywatnych grupach dyskusyjnych, wygląda jednak na to, że nikt nie wie, na kiedy są zaplanowane próby na ludziach ani gdzie się odbędą.
Nie rozpowszechniam w Internecie informacji, które przekazał nam pan Aldrin. Nie zabraniał rozmów na ten temat, ale byłoby to nie w porządku. Rozzłościłoby go, gdyby pan Crenshaw zmienił decyzję, a wszyscy się rozczarowali. I tak wygląda na rozgniewanego, kiedy nas odwiedza.
Pokaz w planetarium to „Eksploracja planet zewnętrznych i ich satelitów”. Odbywa się od Dnia Pracy, co oznacza, że nie będzie tłoku, nawet w sobotę. Idę wcześnie, na pierwszy pokaz, na którym zwykle jest mniej ludzi nawet w dni, gdy do planetarium przychodzą tłumy. Tylko co trzeci fotel jest zajęty, dzięki czemu Eric, Linda i ja możemy zająć cały rząd, nie siedząc zbyt blisko innych.
Widownia pachnie zabawnie, jak zawsze. Czuję to samo znane mi podniecenie, gdy gasną światła i ciemnieje sztuczny nieboskłon. Choć te światełka na kopule nie są prawdziwymi gwiazdami, to przecież chodzi o gwiazdy. Światło nie jest takie stare; nie wygładziła go podróż przez miliardy miliardów lat — rzuca sieje z projektora na odległość mniejszą niż dziesięciotysięczna część sekundy świetlnej — ale i tak mi się podoba.
Nie podoba mi się za to długie wprowadzenie mówiące o tym, co wiedzieliśmy setki lat temu i pięćdziesiąt lat temu, i tak dalej. Chcę wiedzieć, co wiemy teraz, a nie to, co mogli usłyszeć moi rodzice, kiedy byli dziećmi. Co za różnica, że ktoś dawno temu myślał, iż na Marsie istnieją kanały?
W pluszu mojego siedzenia kryje się twardy, szorstki guzek. Wyczuwam go pod palcami — ktoś przykleił tam gumę albo cukierka, którego nie usunął do końca środek czyszczący. Odkąd go zauważyłem, nie mogę przestać zwracać na niego uwagi. Wsuwam broszurę pomiędzy siebie a ten szorstki punkt.
Wreszcie program przenosi się do teraźniejszości. Wykonane przez próbniki kosmiczne najnowsze zdjęcia zewnętrznych planet są znakomite. Symulacje przelotów sprawiają, że omal nie wyskakuję z fotela, by zanurzyć się w grawitację kolejnych ciał niebieskich. Żałuję, że nie mogę się tam znaleźć osobiście. Kiedy byłem mały i widziałem w wiadomościach ludzi w przestrzeni kosmicznej, chciałem być astronautą, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Nawet gdybym poddał się nowej, „dożywotniej” kuracji i żył wystarczająco długo, pozostałbym autystyczny. „Nie smuć się tym, czego nie możesz zmienić”, mawiała mama.
Nie dowiaduję się niczego, czego bym już nie wiedział, ale pokaz i tak mi się podoba. Po zakończeniu jestem głodny. Minęła już zwykła dla mnie pora lunchu.
— Może zjedlibyśmy lunch? — proponuje Eric.
— Jadę do domu — odpowiadam. Mam w domu dobre, suszone mięso i jabłka, które zaraz przestaną być kruche.
Eric kiwa głową i odwraca się.
W niedzielę idę do kościoła. Przed rozpoczęciem mszy organista gra Mozarta. Muzyka pasuje do podniosłości wyznania. Wszystko pasuje, tak jak powinny pasować do siebie koszula, marynarka i krawat, nie takie same, ale dobrze dobrane. Chór śpiewa ładny hymn Ruttera. Nie lubię Ruttera tak jak Mozarta, lecz nie boli mnie od tego głowa.
Poniedziałek jest chłodniejszy. Z północnego wschodu wieje wilgotny, przenikliwy wiatr. Nie jest tak zimno, by założyć marynarkę lub sweter, niemniej zrobiło się przyjemniej. Wiem, że najgorsza część lata jest już za nami.
We wtorek znowu się ociepliło. We wtorki robię zakupy spożywcze. We wtorki sklepy są mniej zatłoczone, nawet jeśli wypada wtedy pierwszy dzień miesiąca.
Obserwuję ludzi w spożywczym. Kiedy byłem dzieckiem, mówiono nam, że niedługo nie będzie już sklepów spożywczych. Każdy zamówi sobie jedzenie przez Internet z dostawą do domu. Sąsiedzi robili tak przez pewien czas i moja matka uznawała to za głupie. Zwykle kłóciła się o to z panią Taylor. Twarze im błyszczały, a głosy przypominały zgrzytające o siebie noże. Jako dziecko sądziłem, że się nienawidzą, potem jednak nauczyłem się, że dorośli — ludzie — mogą nie zgadzać się ze sobą i kłócić, nie czując do siebie niechęci.
Nadal są takie miejsca, gdzie dostarczają produkty spożywcze, tutaj jednak wszystkie firmy, które oferowały taką usługę, zbankrutowały. Teraz można zamówić dla siebie artykuły, które przenoszone są do sektora „szybkiego odbioru”, skąd taśmociąg dostarcza pudło prosto na parking. Sam tak robię, ale niezbyt często. Kosztuje dziesięć procent drożej, a dla mnie bardzo ważne jest samo doświadczenie robienia zakupów. Tak właśnie mówiła moja mama. Według pani Taylor, i bez tego doznawałem wystarczająco silnego stresu, lecz mama utrzymywała, że pani Taylor jest zbyt wrażliwa. Czasami żałowałem, że to pani Taylor nie jest moją matką, ale potem miałem z tego powodu wyrzuty sumienia.
Kiedy ludzie w spożywczym robią zakupy sami, często wyglądają na zmartwionych i skupionych, i ignorują innych. Mama nauczyła mnie właściwych zachowań w sklepach i większość reakcji przychodziła mi z łatwością, pomimo panujących w nich hałasu i zamieszania. Ponieważ nikt nie oczekuje, że będzie przystawał i gawędził z nieznajomymi, ludzie unikają kontaktu wzrokowego, co ułatwia dyskretne przyglądanie się im bez ryzyka, że ich to zdenerwuje. Nie obchodzi ich, że nie patrzę im prosto w oczy, choć grzeczność nakazuje przynajmniej przez chwilę popatrzeć na osobę przyjmującą od ciebie pieniądze lub kartę.
Grzecznie jest bąknąć coś na temat pogody, nawet jeśli stojący przed tobą w kolejce powiedział wcześniej dokładnie to samo, choć nie jest to konieczne.
Czasami się zastanawiam, jacy są normalni ludzie, a najczęściej robię to właśnie w sklepach spożywczych. Na lekcjach umiejętności codziennych uczono nas sporządzania listy zakupów i przechodzenia z jednej alejki do drugiej, przy jednoczesnym odhaczaniu na liście kolejnych zakupów. Nauczyciel doradzał nam, byśmy wcześniej sprawdzali ceny w gazecie, zamiast porównywać je, stojąc w przejściu między półkami. Myślałem, zgodnie z tym, co nam powiedział, że uczy nas, jak robią zakupy normalni ludzie.
Lecz blokujący alejkę mężczyzna widocznie nie uczestniczył w takich zajęciach. Wygląda na normalnego, ale ogląda każdy słoik z sosem do spaghetti, porównując ceny i czytając etykietki. Stojąca za nim krótkowłosa, siwa kobieta w okularach o grubych szkłach stara się zerknąć ponad jego ramieniem na tę samą półkę. Wydaje mi się, że chce kupić któryś z sosów po mojej stronie alejki, lecz mężczyzna stoi jej na drodze, a ona nie zamierza zwracać mu uwagi. Ani ja. Napięte mięśnie twarzy uwypuklają mu brwi, policzki i brodę. Ma połyskliwą skórę. Jest zły. Siwowłosa kobieta i ja doskonale wiemy, że dobrze ubrany mężczyzna może wybuchnąć, gdy się go zaczepi.
Nagle podnosi głowę i dostrzega moje spojrzenie. Robi się czerwony na twarzy.
— Mógł pan coś powiedzieć! — mówi, przesuwając gwałtownie koszyk na drugą stronę i jeszcze bardziej tarasując drogę staruszce. Uśmiecham się do niej i kiwam głową; okrąża go, pchając koszyk. Dopiero potem sam go wymijam.