Выбрать главу

— Gładko poszło — mówi. Szybciej wybrała folię niż ryż. — Dziękuję, Lou — dodaje. — Bardzo mi pomogłeś.

Zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć jej o kasach ekspresowych. Może ją tym zdenerwuję? Ale wspomniała, że się spieszy.

— Kasy ekspresowe — bąkam. Czuję nagłą pustkę w głowie, a mój głos jest płaski i bez wyrazu. — O tej porze ludzie mają w wózkach więcej, niż informują znaki dotyczące kas ekspresowych…

— To takie frustrujące — mówi. — Który koniec jest szybszy? Z początku nie jestem pewien, o co jej chodzi. Obie kolejki przesuwają się z taką samą prędkością. Czytnik znajduje się pośrodku i tylko tam tempo może być szybkie lub wolne. Czeka, nie poganiając mnie. Może pytała, która kolejka do zwykłych kas jest szybsza, na wypadek gdyby nie chciała stanąć do kasy ekspresowej. Wiem. To kolejka najbliżej punktu obsługi klienta. Mówię jej, a ona kiwa głową.

— Przepraszam, Lou, ale muszę się pospieszyć — mówi. — Miałam spotkać się z Pam piętnaście po szóstej.

— Jest szósta siedem. Jeśli Pam mieszka daleko stąd, może nie zdążyć.

— Powodzenia — rzucam. Odprowadzam ją wzrokiem, gdy szybkim krokiem oddala się alejką, zgrabnie omijając kupujących.

— A więc tak wygląda — odzywa się ktoś za moimi plecami. Odwracam się. To Emmy. Sprawia jak zwykle wrażenie rozgniewanej. — Nie jest aż tak ładna.

— Ja uważam, że jest — odpowiadam.

— Widzę — mówi Emmy. — Zarumieniłeś się.

Czuję, jak płonie mi twarz. Może się czerwienię, ale Emmy nie musiała tego mówić. To niegrzeczne tak komentować publicznie czyjś wyraz twarzy. Milczę.

— Pewnie myślisz, że cię kocha — dodaje Emmy wrogim tonem. Uważa, że tak myślę, a ona sądzi, że się mylę i że Marjory mnie nie kocha. Smutno mi, że tak sądzi, a jednocześnie cieszę się, że potrafię to wszystko wywnioskować z tego, co powiedziała i w jaki sposób to zrobiła. Kilka lat temu nic bym nie pojął.

— Nie wiem — odpowiadam spokojnie i cicho. W głębi alejki jakaś kobieta zamiera z ręką na paczce plastikowych pojemników i zaczyna się nam przyglądać. — Nie masz pojęcia, co myślę — mówię do Emmy. — I nie masz pojęcia, co myśli ona. Próbujesz czytać w myślach. To błąd.

— Uważasz, że jesteś taki mądry — prycha Emmy. — Tylko dlatego, że pracujesz przy komputerach i zajmujesz się matematyką. Nic nie wiesz o ludziach.

Kobieta z głębi alejki podchodzi bliżej i zaczyna się nam przysłuchiwać. Boję się. Nie powinniśmy tak rozmawiać w miejscu publicznym. Nie powinniśmy rzucać się w oczy. Powinniśmy wtapiać się w tłum, wyglądać, mówić i zachowywać się jak normalni ludzie. Gdybym spróbował powiedzieć to Emmy, rozzłościłaby się jeszcze bardziej. Mogłaby powiedzieć coś głośno.

— Muszę iść — mówię do Emmy. — Już jestem spóźniony.

— Dokąd, na randkę? — dopytuje się. Słowo „randka” wymawia głośniej od pozostałych i wyższym tonem, co ma oznaczać ironię.

— Nie — odpowiadam cicho. Jeśli zachowam spokój, może się ode mnie odczepi. — Idę oglądać telewizję. Zawsze oglądam telewizję w… — Nagle nie mogę przypomnieć sobie dnia tygodnia. W głowie mam pustkę. Odwracam się, jak gdybym zdążył wypowiedzieć całe zdanie. Emmy śmieje się szorstko, lecz nie mówi nic, co mógłbym dosłyszeć. Wracam pospiesznie do alejki z przyprawami i zabieram paczkę z proszkiem chili, a potem idę w stronę kas. Do wszystkich ustawiły się kolejki.

W mojej kolejce stoi przede mną pięcioro ludzi. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Jeden blondyn, pozostali mają ciemne włosy. Mężczyzna włożył błękitny pulower prawie w tym samym kolorze co pudełko w jego koszyku. Staram się myśleć tylko o kolorze, lecz jest bardzo głośno, a sklepowe światła sprawiają, że barwy różnią się od rzeczywistych. To znaczy takich, jakimi są w blasku słońca. Sklep też jest realnością. Rzeczy, których nie lubię, są równie prawdziwe, jak te, które lubię.

Mimo to łatwiej mi, kiedy rozmyślam o rzeczach, które lubię, a nie o takich, których nie lubię. Rozmyślanie o Marjory i Te Deum Haydna uszczęśliwia mnie. Kiedy pozwalam sobie na myślenie o Emmy, choćby na moment, muzyka robi się tak cierpka i mroczna, że mam ochotę uciekać. Skupiam się na Marjory, jak gdyby była przydzielonym mi w pracy zadaniem, a muzyka tańczy, coraz radośniejsza.

— Czy to twoja dziewczyna?

Sztywnieję i na wpół się obracam. To kobieta, która obserwowała Emmy i mnie; stanęła za mną w kolejce. W jaskrawym świetle sklepowych lamp jej oczy błyszczą, a wyschnięta szminka przybiera w kącikach ust krzykliwy pomarańczowy odcień. Uśmiecha się do mnie, ale nie jest to miły uśmiech. Raczej twardy, ograniczający się do samych ust. Nie odpowiadam, a ona odzywa się ponownie.

— Nie mogłam tego nie zauważyć — mówi. — Twoja przyjaciółka była taka wzburzona. Jest trochę… inna, nieprawdaż? — Błyska zębami w uśmiechu.

Nie wiem, co powiedzieć. Muszę się odezwać; patrzą na mnie wszyscy stojący w kolejce.

— Nie chcę być niegrzeczna — ciągnie kobieta. Mięśnie wokół jej oczu napinają się wyraźnie. — Chodzi o to… że zwróciłam uwagę na jej sposób mówienia.

Życie Emmy należy do Emmy. Nie jest życiem tej kobiety; nie ma prawa się dopytywać, co złego dzieje się z Emmy. O ile cokolwiek się dzieje.

— Musi być ciężko ludziom takim jak wy — mówi. Ogląda się na obserwujących nas ludzi w kolejce i chichocze cicho. Nie mam pojęcia, co ją tak rozbawiło. Moim zdaniem nie ma w tym nic śmiesznego. — Związki uczuciowe i dla nas bywają trudne — dodaje. Nie uśmiecha się już. Ma ten sam wyraz twarzy co doktor Fornum, kiedy wyjaśnia mi, co chciałaby, żebym zrobił. — Wam musi być jeszcze trudniej.

Stojący za nią mężczyzna ma dziwną minę. Nie umiem powiedzieć, czy się z nią zgadza, czy nie. Chciałbym, żeby ktoś kazał jej zamilknąć. Byłoby niegrzeczne, gdybym ja jej to zaproponował.

— Mam nadzieję, że cię nie zdenerwowałam — dodaje wyższym głosem, unosząc brwi. Czeka, aż udzielę jej właściwej odpowiedzi.

Obawiam się, że nie ma właściwej odpowiedzi.

— Nie znam pani — odzywam się cicho i spokojnie. Chcę przez to powiedzieć, że jej nie znam i nie mam ochoty na rozmowy o Emmy i Marjory czy na poruszanie jakichkolwiek osobistych tematów z kimś obcym.

Twarz jej tężeje. Odwracam się szybko. Za plecami słyszę „No cóż!”, co przypomina sapnięcie, i ciche mamrotanie jakiegoś mężczyzny: „Dobrze ci tak”. Domyślam się, że to ten stojący za tamtą kobietą, lecz nie oglądam się i nie patrzę na boki. Kolejka przede mną skurczyła się do dwojga osób. Patrzę prosto przed siebie, nie koncentrując się na niczym szczególnym, i próbuję znów usłyszeć muzykę, ale nic z tego. Dociera do mnie tylko hałas.

Gdy wynoszę zakupy na zewnątrz, lepki upał wydaje się jeszcze gorszy, niż kiedy wchodziłem do sklepu. Wyczuwam zapach wszystkiego: resztek słodyczy na wyrzuconych papierkach, łupinek owoców, gumy, dezodorantów i szamponu przechodniów, parkingowego asfaltu, spalin autobusów. Stawiam zakupy na bagażniku, otwierając drzwi samochodu.

— Hej — słyszę. Podskakuję i obracam się.

To Don. Nie spodziewałem się zobaczyć tutaj Dona. Nie spodziewałem się też zobaczyć tutaj Marjory. Ciekawe, czy inni członkowie grupy szermierczej też robią w tym sklepie zakupy.

— Cześć, brachu — dodaje. Ma na sobie koszulkę w prążki i ciemne, luźne spodnie. Nie widziałem wcześniej, żeby ubierał się w coś takiego; na fechtunek przychodzi w T-shircie i dżinsach albo kostiumie.

— Cześć, Don — mówię. Nie mam ochoty na rozmowę z Donem, chociaż jest przyjacielem. Jest za gorąco, a ja muszę zawieźć zakupy do domu i je pochować. Podnoszę pierwszą torbę i umieszczam ją na tylnym siedzeniu.