— Czasami ty i Lucia sprawiacie wrażenie, jakbyście się na siebie gniewali — mówię, wypatrując na twarzy Toma oznak gniewu.
— Pary czasami się kłócą — odpowiada Tom. — Nie jest łatwo tyle czasu przebywać tak blisko z drugą osobą.
— Czy… — Nie wiem, jak powiedzieć to, co chcę powiedzieć. — Czy jeśli Lucia się na ciebie gniewa… jeśli ty się na nią gniewasz… czy to oznacza, że się nie kochacie?
Tom wygląda na zaskoczonego. Potem wybucha śmiechem.
— Nie, ale to trudno wytłumaczyć, Lou. Kochamy się nawet wtedy, kiedy jesteśmy na siebie źli. Miłość jest ponad gniewem, jak ściana za kurtyną lub ziemia po ucichnięciu burzy. Burza prze chodzi, a ziemia trwa na swoim miejscu.
— Jeśli jest burza — mówię — to czasami też jest powódź albo zniszczone domy.
— Tak, a czasami, jeśli miłość nie jest wystarczająco silna albo jeśli gniew jest zbyt wielki, ludzie przestają się kochać. Ale to nas nie dotyczy.
Zastanawia mnie ta jego pewność. W ciągu ostatnich trzech miesięcy Lucia tak często była rozgniewana. Skąd Tom wie, że nadal go kocha?
— Ludzie miewają gorsze chwile — dodaje Tom, jakby wiedział, o czym myślę. — Ostatnio Lucia była zdenerwowana sytuacją w pracy. Zirytowała ją również wiadomość, że wywierają na ciebie nacisk, żebyś poddał się leczeniu.
Nigdy nie sądziłem, że normalni ludzie mogą mieć problemy w pracy. Jedyni normalni ludzie, jakich znałem, mieli tę samą pracę przez cały okres naszej znajomości. Jakie kłopoty miewają normalni ludzie? Nie mają przecież pana Crenshawa, nakazującego im poddać się leczeniu, którego nie chcą. Co denerwuje ich w pracy?
— Lucia jest zła przez swoją pracę i przeze mnie?
— Częściowo tak. Za dużo kłopotów na raz.
— Nie jest miło, kiedy Lucia się gniewa — zauważam. Tom wydaje zabawny dźwięk, który jest po trochu śmiechem, a po trochu czymś innym.
— Nic dodać, nic ująć — mówi. Wiem, że nie znaczy to, że powinienem coś dodawać i odejmować, ale w dalszym ciągu wydaje mi się głupie mówienie czegoś takiego, zamiast po prostu „zgadzam się z tobą” czy „masz rację”.
— Myślałem o tym turnieju — wyznaję nagle. — Postanowiłem… Na podwórku pojawia się Marjory. Zawsze wchodzi przez dom, choć wiele osób korzysta z bocznej furtki. Zastanawiam się, jakby to było, gdyby Marjory gniewała się na mnie tak, jak Lucia gniewa się na Toma, albo jak oboje gniewają się na Dona. Zawsze mnie martwiło, kiedy ludzie się na mnie gniewali, nawet tacy, których nie lubiłem. Wydaje mi się, że złość Marjory byłaby gorsza nawet od gniewu rodziców.
— Postanowiłeś… — podsuwa mi Tom. Podnosi wzrok i dostrzega Marjory. — Aha, to ty. No i?
— Chciałbym spróbować — mówię. — Jeśli to nadal aktualne.
— Och! — woła Marjory. — Postanowiłeś wziąć udział w turnieju, Lou? Brawo!
— To bardzo aktualne — potwierdza Tom. — Ale musisz wysłuchać mojego standardowego wykładu numer jeden. Marjory, idź po swój sprzęt. Lou musi się skupić.
Zastanawiam się, ile ma wykładów i dlaczego muszę wysłuchać pierwszego z nich, żeby móc wziąć udział w turnieju. Marjory wchodzi do domu, co ułatwia mi słuchanie Toma.
— Po pierwsze, od teraz aż do samego turnieju będziesz ćwiczył możliwie jak najwięcej. Codziennie, o ile zdołasz, aż do ostatniego dnia. Gdybyś nie mógł tu przyjść, ćwicz w domu. Mięśnie nóg i koncentrację.
Nie sądzę, żebym mógł przychodzić do Toma i Lucii codziennie. Kiedy chodziłbym do pralni czy na zakupy, albo mył samochód?
— Jak często?
— Za każdym razem, gdy znajdziesz chwilę czasu, ale bez przesady — odpowiada Tom. — Potem, na tydzień przed występem, sprawdź sprzęt. Utrzymujesz go w dobrym stanie, niemniej dobrze będzie dokonać przeglądu. Zrobimy to razem. Masz zapasowe ostrze?
— Nie… Powinienem zamówić?
— Tak, jeśli możesz sobie na to pozwolić. W przeciwnym razie weźmiesz jedno z moich.
— Mogę jedno zamówić. — Nie przewidywałem tego w moim budżecie, ale mam dosyć pieniędzy.
— To świetnie. Będziesz miał sprzęt sprawdzony, wyczyszczony i gotowy do spakowania. Na dzień przed turniejem nie będziesz ćwiczył. Przyda ci się wtedy odpoczynek. Spakuj sprzęt i idź na spacer czy coś takiego.
— Mogę po prostu zostać w domu?
— Mógłbyś, ale lepiej, gdybyś miał trochę ruchu. Oczywiście, bez przesady. Zjedz dobrą kolację i idź spać o zwykłej dla siebie porze.
Rozumiem, jaki jest cel takiego planu, lecz będzie mi ciężko spełnić oczekiwania Toma, chodzić do pracy i robić inne rzeczy, które powinienem robić. Nie muszę jednak oglądać telewizji ani grać w Internecie z przyjaciółmi, czy iść w sobotę do Centrum, choć zwykle tak robię.
— -Czy będzie… czy zorganizujesz… ćwiczenia szermiercze w inne dni niż środa?
— Owszem, dla uczniów wybierających się na turniej — odpowiada Tom. — Przychodź każdego dnia, z wyjątkiem wtorku. To nasz specjalny wieczór.
Czuję, że się rumienię. Zastanawiam się, jakby to było mieć specjalny wieczór.
— We wtorki robię zakupy spożywcze — informuję. Z domu wychodzą Marjory, Lucia i Max.
— Dosyć tego kazania — mówi Lucia. — Jeszcze go zniechęcasz. Nie zapomnij wypełnić formularza zgłoszenia.
— Formularz zgłoszenia! — Tom uderza się dłonią w czoło. Zawsze tak robi, kiedy o czymś zapomina. Nie wiem dlaczego. Mnie to nie pomagało, kiedy próbowałem. Wchodzi do domu.
Rozgrzewam się; inni dopiero zaczynają ćwiczenia. Przez boczną furtkę wchodzą Susan, Don i Cindy. Don niesie niebieską torbę jest się fechtować przez cały czas niż na zmianę, w przerwach obserwując innych.
Biorę prysznic, delikatnie obmywając świeże skaleczenia. Czuję się dobrze, choć jestem zmęczony i zesztywniały. Pan Crenshaw nie powiedział nic na temat nowej metody leczenia i ludzi. Kiedy Marjory usłyszała, że wybieram się na turniej, zauważyła: „Och, to ci dobrze zrobi”. Tom i Lucia nie gniewają się na siebie, przynajmniej nie tak bardzo, żeby przestać być małżeństwem.
W piątek robię pranie, lecz w sobotę, po myciu auta, wracam do Toma i Lucii na kolejną lekcję. W niedzielę nie jestem taki zesztywniały jak w piątek. W poniedziałek mam kolejną, dodatkową lekcję. Cieszę się, że wtorek jest specjalnym dniem Toma i Lucii, ponieważ nie muszę zmieniać pory zakupów w spożywczym. Marjory nie ma w sklepie. Dona nie ma w sklepie. W środę idę na zwykły trening szermierczy. Marjory nie ma; Lucia mówi, że wyjechała z miasta. Lucia daje mi specjalny ubiór na turniej. Tom mówi, żebym nie przychodził w czwartek, ponieważ jestem już dostatecznie przygotowany.
W piątkowy ranek o ósmej pięćdziesiąt trzy pan Crenshaw zwołuje nas wszystkich i mówi, że chce nam coś ogłosić. Żołądek zawiązuje mi się w supeł.
— Macie wszyscy bardzo dużo szczęścia — oznajmia. — Pomimo trudnej sytuacji ekonomicznej… Sam jestem szczerze zaskoczony, że to w ogóle możliwe… Macie szansę poddać się najnowszej metodzie leczenia, nie ponosząc żadnych kosztów. — Jego usta rozciągają siew szerokim, fałszywym uśmiechu; twarz błyszczy mu od wysiłku, jaki w to wkłada.
Chyba sądzi, że jesteśmy naprawdę głupi. Zerkam na Camerona, potem na Dale’a i Chuya — jedynych, których mogę widzieć, nie obracając głowy. Ich oczy też się poruszają.