Idę spać wcześnie.
W poniedziałek i we wtorek nie słyszymy nic nowego ani od pana Crenshawa, ani od firmy. Może wynalazcy kuracji nie są jeszcze gotowi, by wypróbować ją na ludziach. Może pan Crenshaw musi ich do tego przekonać. Żałuję, że nie dowiedzieliśmy się więcej. Pamiętam, jak się czułem na arenie przed pierwszą walką. Niewiedza zdecydowanie wydaje się szybsza od wiedzy.
Znowu czytam streszczenie artykułu z magazynu online, nadal jednak nie rozumiem większości słów. Nawet po sprawdzeniu ich znaczenia nie pojmuję, na czym polega ta metoda i jak wygląda. Nikt nie oczekuje ode mnie zrozumienia. To nie moja działka.
Ale chodzi o mój mózg i moje życie. Chcę to zrozumieć. Kiedy zaczynałem trenować szermierkę, jej również nie rozumiałem. Nie wiedziałem, dlaczego muszę trzymać floret w określony sposób ani dlaczego moje stopy muszą znajdować się pod określonym kątem w stosunku do siebie. Nie znałem pojęć ani ruchów. Nie spodziewałem się, że będę dobrym szermierzem; myślałem, że przeszkodzi mi autyzm, i na początku faktycznie tak było. Nie brałem także udziału w żadnym turnieju z normalnymi ludźmi. Nie wygrałem, ale okazałem się lepszy od pozostałych debiutantów.
Może zdołam nauczyć się o mózgu więcej, niż wiem teraz. Nie jestem pewny, czy znajdę na to czas, ale postanawiam spróbować.
W środę odwożę kostium Tomowi i Lucii. Już wysechł i nie pachnie tak okropnie, nadal jednak czuję kwaśną woń własnego potu. Lucia odbiera ode mnie strój, a ja przechodzę przez dom do pomieszczenia ze sprzętem. Tom jest już na podwórzu; biorę broń i wychodzę na dwór. Jest zimno, lecz nie wieje wiatr. Tom się rozgrzewa. Dołączam do niego. W niedzielę i poniedziałek byłem cały zesztywniały, teraz jednak czuję się dobrze i boli mnie tylko jedno skaleczenie.
Na podwórze wychodzi Marjory.
— Opowiadałam Marjory, jak dobrze radziłeś sobie na turnieju — odzywa się Lucia zza jej pleców. Marjory się do mnie uśmiecha.
— Nie wygrałem — mówię. — Popełniłem błędy.
— Wygrałeś dwa pojedynki — upiera się Lucia — i zdobyłeś medal nowicjusza. I wcale nie popełniłeś tylu błędów.
Nie wiem, ile błędów to „tyle”. Jeśli chce powiedzieć „za dużo”, czemu mówi „tyle”?
Na tym podwórku bardziej pamiętam o Donie i jego złości z powodu tego, co powiedział o nim Tom, niż o uczuciu lekkości, jakie ogarnęło mnie po wygraniu dwóch walk. Czy przyjdzie dzisiaj? Czy będzie na mnie zły? Myślę, że powinienem o niego zapytać, potem jednak dochodzę do wniosku, że raczej nie.
— Simon był pod wrażeniem — mówi Tom. Siedzi i poleruje ostrze papierem ściernym, wygładzając nierówności. Badam swoją klingę, nie znajduję jednak nowych uszczerbków. — Mam na myśli sędziego; znamy się od lat. Spodobało mu się twoje zachowa nie, kiedy tamten facet nie sygnalizował otrzymanych trafień.
— Powiedziałeś mi, co trzeba zrobić — wyjaśniam.
— No cóż, zgadza się, ale nie wszyscy słuchają moich rad — odpowiada Tom. — A teraz, po kilku dniach, powiedz mi szczerze: była to dla ciebie dobra zabawa czy raczej kolejny kłopot?
Nie podchodziłem do turnieju jak do zabawy, z drugiej strony jednak nie uważałem go także za kłopot.
— A może coś zupełnie innego? — dodaje Marjory.
— Coś zupełnie innego — mówię. — Nie myślałem o tym jak o kłopocie; powiedziałeś mi, co trzeba zrobić, żeby się przygotować, i ja to zrobiłem. Nie uważałem turnieju za zabawę, raczej sprawdzian, wyzwanie.
— A w ogóle ci się podobało? — pyta Tom.
— Tak. Pewne fragmenty bardzo. — Nie wiem, jak opisać tę mieszaninę uczuć. — Czasami cieszy mnie robienie nowych rzeczy — dodaję tonem wyjaśnienia.
Ktoś otwiera bramę. Don. Czuję, jak podwórko ogarnia nagłe napięcie.
— Cześć — rzuca spiętym głosem. Uśmiecham się do niego, on jednak nie odpowiada uśmiechem.
— Cześć, Don — mówi Tom. Lucia milczy. Marjory kiwa mu głową.
— Tylko zabiorę swój sprzęt — rzuca Don i wchodzi do domu. Lucia patrzy na Toma; ten wzrusza ramionami. Marjory podchodzi do mnie.
— Powalczymy? — pyta. — Nie mogę zbyt długo zostać. Praca.
— Jasne — mówię. Znów czuję tę lekkość.
Teraz, po tym jak walczyłem w turnieju, czuję się bardzo odprężony. Nie myślę o Donie; skupiam się wyłącznie na ostrzu Marjory. Znowu odnoszę wrażenie, że dotykanie jej klingi to prawie tak, jak dotykanie jej samej — poprzez stal czuję jej każdy ruch, nawet nastrój. Chcę, żeby to trwało. Zwalniam nieco, przedłużając kontakt, nie trafiając jej wtedy, kiedy bym mógł, byle tylko pojedynkować się dalej. To uczucie jest inne niż na turnieju, lecz „lekki” to jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy. Wreszcie Marjory się cofa. Dyszy ciężko.
— To była świetna zabawa, Lou, ale zupełnie mnie wykończyłeś. Muszę odetchnąć.
— Dziękuję — mówię.
Siadamy obok siebie, z trudem łapiąc powietrze. Dopasowuję rytm swojego oddechu do jej oddechu. Miło jest tak robić.
Nagle z zaplecza wychodzi Don, ze szpadami w jednej ręce i masce w drugiej. Obrzuca mnie palącym spojrzeniem i na sztywnych nogach obchodzi róg domu. Tom idzie za nim, wzruszając ramionami i rozkładając ręce.
— Próbowałem mu to wyperswadować — mówi do Lucii. — Nadal uważa, że na turnieju obraziłem go celowo. Poza tym uplasował się w drugiej dwudziestce, za Lou. Narazie to wszystko moja wina, więc zamierza uczyć się u Gunthera.
— To nie potrwa długo — pociesza Lucia. Wyciąga przed siebie nogi. — Nie podoła dyscyplinie.
— To przeze mnie? — pytam.
— To dlatego, że świat za nic nie chce się do niego dopasować — odpowiada Tom. — Daję mu kilka tygodni, zanim wróci, udając, że nic się nie stało.
— Pozwolisz mu na to? — pyta ostrym tonem Lucia. Tom wzrusza ramionami.
— Pewnie, o ile będzie się poprawnie zachowywał. Ludzie naprawdę dorastają, Lucio.
— Niektórzy z trudem — rzuca.
Zjawiają się Max, Susan, Cindy i pozostali, a wszyscy mówią o mnie. Nie widziałem ich na turnieju, ale oni widzieli mnie. Jestem zakłopotany, że ich nie zauważyłem, lecz Max zaraz to wyjaśnia.
— Staraliśmy się nie wchodzić ci w oczy, żebyś mógł się skoncentrować. Zawsze chcesz w takich sytuacjach rozmawiać z jedną, najwyżej dwiema osobami — mówi. To miałoby sens, gdyby inni również mieli problemy z koncentracją. Nie wiedziałem, że tak uważają. Myślałem, że chcą, by wokół nich ciągle było jak najwięcej ludzi.
Skoro to, co mówi się o mnie, nie jest prawdą, to może to, co mówiono mi o normalnych ludziach, także nie jest prawdą.
Fechtuję się z Maksem, potem z Cindy, a później siedzę z Marjory, dopóki nie mówi, że musi już iść. Zanoszę jej torbę do auta. Chciałbym spędzić z nią więcej czasu, nie jestem jednak pewny, jak to zrobić. Gdybym spotkał kogoś takiego jak Marjory — kogoś, kogo bym polubił — na turnieju, gdzie nikt nie wie, że jestem autystyczny, to czy byłoby mi łatwiej zaprosić taką osobę na kolację?
Co by odpowiedziała? Co powiedziałaby Marjory, gdybym ją zaprosił? Stoję obok samochodu, choć ona już do niego wsiadła, i żałuję, że nie wypowiedziałem tych słów, bo teraz czekałbym już na odpowiedź. W głowie dżwięczy mi rozdrażniony głos Emmy. Nie wierzę, że ma rację. Nie wierzę, że Marjory widzi we mnie jedynie obiekt do zdiagnozowania i potencjalny przedmiot badań. Nie, nie wierzę w to jednak na tyle mocno, żeby zaprosić ją na kolację. Otwieram usta, lecz nie dobywają się z nich żadne słowa. Cisza jest szybsza od dźwięku, szybsza od myśli, jakie mogę uformować.