Zaczęło właśnie porządnie migotać, kiedy usłyszałem z korytarza głos Baileya: „Chce ktoś pizzę?”. Jestem głodny; w brzuchu mi burczy i nagle wyłapuję wszystkie biurowe zapachy: papieru, biurka, wykładziny, środków czyszczących metal/plastik/antystatycznych… mój własny. Wyłączam wentylator, zerkam po raz ostatni na wirujące, migotliwe piękno i wychodzę na korytarz. Szybki rzut oka na twarze przyjaciół wystarcza, bym wiedział, kto idzie, a kto nie. Nie musimy o tym mówić; znamy się wszyscy.
Do pizzerii wchodzimy o dziewiątej. Linda, Bailey, Eric, Dale, Cameron i ja. Chuy też chciał iść, ale się spóźnił, a mają tutaj tylko sześcioosobowe stoliki. Rozumie to. Ja też bym zrozumiał, gdyby inni byli gotowi wcześniej ode mnie. Nie chciałbym przyjść tutaj i siedzieć przy osobnym stoliku, więc wiem, że Chuy nie przyjdzie, a my nie będziemy próbowali się ścieśnić, żeby wszyscy mogli usiąść razem. W zeszłym roku nowy kierownik tego nie rozumiał. Zawsze starał się organizować dla nas wielkie przyjęcia i zmieniał nam miejsca. „Nie bądźcie tacy zabobonni”, mawiał. Kiedy nie patrzył, wracaliśmy na swoje ulubione miejsca.
Dale ma tik, który bardzo denerwuje Linde, więc siada tak, by go nie widzieć. Ja uważam ten tik za zabawny, toteż siadam po lewej stronie Dale’a; teraz wygląda to tak, jakby mrugał do mnie okiem.
Tutejsi pracownicy nas znają. Nawet kiedy inni goście zbyt długo patrzą, jak się poruszamy i rozmawiamy — albo milczymy — obsługa nie rzuca nam tych spojrzeń mówiących „idźcie stąd sobie”, z którymi miewałem do czynienia gdzie indziej. Linda po prostu pokazuje w karcie, co chce zamówić, albo najpierw to sobie zapisuje, a oni nigdy nie zawracają jej głowy dodatkowymi pytaniami.
Tego wieczoru nasz ulubiony stolik jest brudny. Z trudem znoszę widok pięciu zapaćkanych talerzy i patelni; w żołądku mi się przewraca na myśl o plamach po sosie i serze oraz okruchach ciasta, a wszystko pogarsza jeszcze nieparzysta liczba naczyń. Po prawej jest wolny stolik, ale my go nie lubimy. Stoi obok przejścia do toalet i zbyt wielu ludzi kręciłoby się za naszymi plecami.
Czekamy, próbując okazać cierpliwość, kiedy Cześć-Jestem-Sylwia — taki napis ma na identyfikatorze, jak gdyby była produktem na sprzedaż, a nie człowiekiem — daje znać koledze, żeby sprzątnął z naszego stolika. Lubię ją i pamiętam, żeby nazywać ją Sylwią bez „Cześć-Jestem”, przynajmniej dopóki nie rzucę okiem na jej plakietkę. Cześć-Jestem-Sylwia zawsze się do nas uśmiecha i stara się nam pomagać. Cześć-Jestem-Jean jest przyczyną, dla której nie przychodzimy tu w czwartki, kiedy wypada jej zmiana. Cześć-Jestem-Jean nie lubi nas i mamrocze coś pod nosem na nasz widok. Czasami jedno z nas przychodzi po zamówienie dla wszystkich; kiedy ostatnio wypadła moja kolej i właśnie odchodziłem od kasy, Cześć-Jestem-Jean powiedziała do jednego z kucharzy: „Przynajmniej nie przyprowadził ze sobą pozostałych dziwolągów”. Wiedziała, że usłyszałem. Chciała, żebym usłyszał. Tylko ona sprawia nam kłopoty.
Lecz tego wieczoru są tutaj Cześć-Jestem-Sylwia i Tyree, który zbiera talerze, brudne noże i widelce, jakby zupełnie się tym nie przejmując. Tyree nie ma identyfikatora; on tylko sprząta ze stołów. Wiemy, że to Tyree, ponieważ słyszeliśmy, jak inni tak na niego wołają. Kiedy po raz pierwszy zwróciłem się do niego po imieniu, był zaskoczony i lekko wystraszony, ale teraz nas zna, choć nie używa naszych imion.
— Zaraz skończę — mówi i zerka na nas z ukosa. — Wszystko w porządku?
— Pewnie — odpowiada Cameron. Kołysze się lekko na piętach. Zawsze tak robi, ale teraz nieco szybciej niż zwykle.
Obserwuję migające w oknie logo piwa. Zapalają się po kolei jego elementy: czerwony, zielony i niebieski środek, a potem wszystkie trzy na raz. Mrugnięcie, czerwień. Mrugnięcie, zieleń, mrugnięcie, błękit, potem mrugnięcie, czerwień/zieleń/błękit, przy-gaśnięcie, błysk, przygaśnięcie i od początku. Bardzo prosty wzór, a kolory nie są szczególnie ładne (czerwień jest zbyt pomarańczowa jak na mój gust, podobnie zieleń, lecz błękit jest piękny), niemniej stanowi to jakiś wzór, na który można sobie popatrzeć.
— Wasz stolik jest gotowy — oznajmia Cześć-Jestem-Sylwia, a ja staram się nie krzywić, przenosząc na nią wzrok z symbolu piwa. Zajmujemy miejsca wokół stołu w zwyczajowym porządku i siadamy. Zamawiamy to, co zwykle, więc nie zabiera nam to zbyt wiele czasu. Czekamy najedzenie, nie rozmawiając, ponieważ każde z nas, na swój sposób, oswaja się z sytuacją. Z powodu wizyty u doktor Fornum jestem bardziej niż zazwyczaj świadomy szczegółów pewnego procesu: Linda uderza palcami w łyżeczkę, wystukując skomplikowany wzór, który zachwyciłby matematyka, tak jak zachwycają. Kątem oka obserwuję logo piwa, podobnie Dale. Cameron porusza malutkimi plastikowymi kośćmi, które zawsze trzyma w kieszeni, tak dyskretnie, że niezorientowani niczego by nie zauważyli, ale ja dostrzegam ruch jego rękawa. Bailey również obserwuje logo piwa. Eric wyjął wielokolorowy długopis i rysuje na papierowej podkładce maleńkie geometryczne wzory. Najpierw czerwony, potem fioletowy, niebieski, zielony, żółty, pomarańczowy i ponownie czerwony. Lubi, kiedy przynoszą jedzenie, a on kończy wielobarwną sekwencję.
Tym razem napoje pojawiają się, gdy jest przy żółtym, a talerze przy następnym z kolei oranżu. Eric ma wyraz odprężenia na twarzy.
Nie powinniśmy rozmawiać o projekcie poza campusem. Lecz Cameron wciąż podskakuje na krzesełku, chcąc jak najszybciej opowiedzieć nam o problemie, który właśnie rozwiązał. Za chwilę skończymy jeść. Rozglądam się dokoła. Przy sąsiednich stolikach nikt nie siedzi. „Ezzer”, mówię. W naszym prywatnym języku „Ezzer” oznacza „No dalej”. Nie powinniśmy mieć prywatnego języka i nikomu nie przyszłoby do głowy, że jesteśmy do czegoś takiego zdolni, ale to prawda. Wielu ludzi posługuje się prywatnym językiem, nawet o tym nie wiedząc. Mogą go nazywać żargonem albo slangiem, lecz tak naprawdę to prywatny język, sposób na odróżnienie, kto jest w grupie, a kto nie.
Cameron wyciąga z kieszeni kartkę i rozkładają. Nie powinniśmy wynosić papierów z biura, by nikt nie miał do nich dostępu, jednak wszyscy tak robimy. Czasami trudno jest mówić, znacznie łatwiej napisać lub narysować.
Poznaję kędzierzawych strażników, których Cameron zawsze umieszcza w rogu swych rysunków. Lubi anime. Rozpoznaję również wzory, które połączył w częściowej rekurencji, mającej w sobie schludną elegancję większości jego rozwiązań. Patrzymy na to wszyscy i kiwamy głowami.
— Ładne — oznajmia Linda. Ręce jej drgają; w campusie klaskałaby jak szalona, tutaj jednak stara się tego nie robić.
— Tak — mówi Cameron i składa papier.
Wiem, że ta wymiana zdań nie zadowoliłaby doktor Fornum. Chciałaby, żeby Cameron objaśnił rysunek, mimo że dla nas jest zupełnie przejrzysty. Chciałaby, żebyśmy zadawali pytania, komentowali, rozmawiali o tym. Ale to niepotrzebne. Wiemy, na czym polegał problem i że rozwiązanie Camerona jest dobre w każdym sensie. Cała reszta to czcza gadanina. Między sobą nie musimy tego robić.
— Zastanawiałem się nad prędkością mroku — mówię, spuszczając wzrok. Zerkną na mnie, choćby tylko przelotnie, a ja nie chcę czuć na sobie tych wszystkich spojrzeń.
— On nie ma prędkości — oponuje Eric. — To tylko przestrzeń pozbawiona światła.
— Jakby to było jeść pizzę w świecie z większą grawitacją? — pyta Linda.