Выбрать главу

— To dobrze, Fred. Słuchaj, zeszłej nocy ktoś uszkodził mojemu kumplowi samochód. Musiał zostać do późna w biurze, ponieważ rano spóźnił się do pracy. Miałem nadzieję, że mógłbyś mu pomóc.

Mężczyzna w drzwiach patrzy na kolegę za ladą. Obaj unoszą i opuszczają brwi. Ekspedient wzrusza ramionami.

— Będziesz musiał sam pozamykać — mówi. Po czym do mnie:

— Zakładam, że wie pan, jaki typ opon chce pan kupić?

Oczywiście. Kupowałem tutaj opony raptem kilka miesięcy temu, więc wiem, co powiedzieć. Zapisuje numery i typ, po czym wręcza kartkę drugiemu mężczyźnie — Fredowi — a ten kiwa głową i podchodzi, żeby odebrać ode mnie koła.

Jest dwudziesta pierwsza siedem, kiedy wychodzimy z dwiema nowiutkimi oponami. Fred podtacza je do samochodu Danny’ego Bryceła i wrzuca do bagażnika. Jestem bardzo zmęczony. Nic wiem, czemu Danny Bryce mi pomaga. Nie podoba mi się myśl o jego kole w moim aucie; nie pasuje tam, jak kawałek ryby w wołowym gulaszu. Po powrocie na parking Danny pomaga mi założyć koła z nowymi oponami na przód wozu, a zniszczone chowa mi do bagażnika. Dopiero wtedy dociera do mnie, że rano będę mógł pojechać do pracy, a w południe wymienię obie pocięte opony.

— Dziękuję — mówię. — Teraz będę mógł jeździć.

— Pewnie. — Uśmiecha się szczerze. — I mam pewną sugestię: przestaw samochód. Na wypadek gdyby tamten chuligan tu wrócił. Postaw go tam, bardziej z tyłu. Założę w nim alarm; jeśli ktoś go dotknie, usłyszę.

— To dobry pomysł — przyznaję. Jestem taki zmęczony, że trudno mi nawet mówić. — Dziękuję.

— Por nada — rzuca Danny, Macha ręką i wchodzi do budynku. Wsiadam do samochodu. Czuć lekki zaduch, ale siedzenie jest wygodne. Cały drżę. Włączam silnik, a potem muzykę — prawdziwą muzykę — i cofam, powoli obracając kierownicą. Wymijam pozostałe auta i zatrzymuję się na wskazanym przez Danny’ego miejscu. Tuż obok jego własnego wozu.

Trudno mi zasnąć, pomimo — a może właśnie dlatego — że jestem taki zmęczony. Bolą mnie plecy i nogi. Ciągle wydaje mi się, że coś słyszę, i podrywam się z łóżka. Włączam muzykę — znowu Bach — i w końcu osuwam się w sen, łagodnie kołysany dźwiękami.

Poranek przychodzi zbyt wcześnie, wstaję jednak i biorę kolejny prysznic. Zbiegam po schodach i nie widzę mojego samochodu. Przechodzi mnie nagły mróz, zaraz jednak przypominam sobie, że nie ma go na zwykłym miejscu, i obchodzę budynek, żeby go znaleźć. Wygląda na to, że wszystko jest w porządku. Wracam do siebie, by zjeść śniadanie i naszykować sobie lunch, po czym spotykam na schodach Danny’ego.

— W południe oddam opony do wymiany — mówię mu. — Wieczorem zwrócę ci koło zapasowe.

— Nie ma pośpiechu — odpowiada. — I tak nie jadę dzisiaj samochodem.

* * *

Zastanawiam się, czy mówi poważnie. Tak było, kiedy mi pomógł. W każdym razie oddam opony do wymiany, ponieważ nie podoba mi się jego koło; nie pasuje, gdyż nie jest moje.

Gdy przychodzą do pracy pięć minut przed czasem, pan Crenshaw i pan Aldrin stoją w holu i rozmawiają. Pan Crenshaw patrzy na mnie. Oczy ma błyszczące i twarde; nie czuję się dobrze, kiedy w nie spoglądam, ale staram się nie tracić kontaktu wzrokowego.

— Nie złapałeś dzisiaj żadnej gumy, Arrendale?

— Nie, panie Crenshaw — odpowiadam.

— Czy policja znalazła tego chuligana?

— Nie wiem. — Chcę dotrzeć do mojego pokoju, ale stoi mi na drodze i musiałbym przepychać się obok niego. Takie postępowanie nie jest uprzejme.

— Kto prowadzi dochodzenie? — pyta pan Crenshaw.

— Nie pamiętam nazwiska, ale mam jego wizytówkę — mówię, wyciągając portfel.

Pan Crenshaw wzrusza ramionami i kręci głową. Napinają mu się niewielkie mięśnie wokół oczu.

— Nieważne — rzuca. Po czym zwraca się do pana Aldrina: — Chodźmy do mnie, uporządkujmy ten bałagan. — Odwraca się, z lekko zwieszonym ramieniem, a pan Aldrin podąża za nim. Teraz mogę się dostać do swojego pokoju.

Nie wiem, dlaczego pan Crenshaw zapytał o nazwisko policjanta, a potem nie obejrzał wizytówki. Chciałbym poprosić o wyjaśnienie pana Aldrina, lecz on również odszedł. Nie wiem, czemu pan Aldrin, który jest normalny, tak słucha pana Crenshawa. Boi się go? Czy normalni ludzie boją się innych normalnych ludzi? A jeśli tak, to jaka jest korzyść z bycia normalnym? Pan Crenshaw powiedział, że jeśli poddamy się kuracji i staniemy się normalni, będzie nam łatwiej z innymi ludźmi, zastanawiam się jednak teraz, co miał na myśli. Może chce, żeby wszyscy byli jak nadskakujący mu pan Aldrin. Nie wykonywalibyśmy dobrze naszej pracy, gdybyśmy mieli się tak zachowywać.

W południe zabieram opony do innego sklepu, blisko campusu, gdzie zostawiam je do wymiany. Karteczkę z rozmiarem i typem opony wręczam ekspedientce. Jest w moim wieku i ma krótkie, ciemne włosy. Nosi płową koszulę z wyszytym czerwoną nicią napisem: „Obsługa klientów”.

— Dziękuję — mówi. Uśmiecha się do mnie. — Nie uwierzy pan, ilu ludzi przychodzi tutaj, nie mając zielonego pojęcia, jakich opon potrzebują, i zaczynają pokazywać rękami.

— Łatwo jest to zapisać — zauważam.

— Tak, ale nie przychodzi im to do głowy. Zaczeka pan czy przyjdzie później?

— Przyjdę później — odpowiadam. — Do której macie otwarte?

— Do dziewiątej. Albo może pan przyjechać jutro.

— Przyjdę przed dziewiątą — decyduję. Przesuwa moją kartę bankową przez czytnik i zaznacza na paragonie „Zapłacone z góry”.

— Oto pańska kopia — mówi. — Proszę jej nie zgubić… choć ktoś na tyle bystry, by zapisać rozmiar opony, jest pewnie na to zbyt mądry.

Z ulgą wracam do samochodu. Podczas tak krótkich spotkań łatwo oszukać ludzi, że jestem taki sam jak inni. Jeszcze łatwiej, gdy ludzie lubią gadać, jak ta kobieta. Sprawę załatwi parę formułek i uśmiech.

Pan Crenshaw znowu stoi w naszym holu, kiedy wracani na trzy minuty przed końcem przerwy obiadowej. Krzywi się na mój widok. Nie wiem dlaczego. Niemal natychmiast odwraca się i odchodzi. Nie odzywa się do mnie. Czasami milczenie ludzi oznacza gniew, ale nie wiem, co takiego zrobiłem, że jest na mnie zły. Ostatnio dwukrotnie się spóźniłem, lecz w obu przypadkach nie z własnej winy. Nie spowodowałem wypadku ani sam nie pociąłem sobie opon.

Trudno zabrać się do pracy.

Jestem w domu o siódmej, z własnymi oponami na wszystkich czterech kołach i zapasem Danny’ego w bagażniku. Postanawiam zaparkować obok jego wozu, choć nie wiem, czy jest w domu. Łatwiej będzie przenieść zapasowe koło z jednego auta do drugiego, jeśli będą stały blisko siebie.

Pukam do drzwi Danny’ego.

— Tak? — To jego głos.

— Tutaj Lou Arrendale — mówią. — Mam twoje koło zapasowe w bagażniku.

Słyszę zbliżające się kroki.

— Mówiłem ci, Lou, że nie musisz się z tym spieszyć. W każdym razie dziękuję. — Otwiera drzwi. Ma na podłodze taką samą brązową/żółtą/rdzawą wykładzinę jak ja, tyle że ja położyłem na niej coś, od czego nie bolą mnie oczy. Ma duży, ciemnoszary ekran wideo z niebieskimi głośnikami, które wydają się nieodpowiednie. Brązowa kanapa pokryta jest małymi ciemnymi kwadratami; wzór jest regularny, lecz nie pasuje do wykładziny. Na kanapie siedzi młoda kobieta w żółto-zielonej koszuli z białym wzorkiem, gryzącym się zarówno z wykładziną, jak i kanapą. Danny się do niej obraca.

— Lyn, idę przenieść koło zapasowe z samochodu Lou do mojego.

— OK. — Nie wygląda na zainteresowaną; nie podnosi wzroku znad stolika.