Выбрать главу

Ciekawe, czy to dziewczyna Danny’ego. Nie wiedziałem, że ma dziewczynę. Nie po raz pierwszy się zastanawiam, dlaczego czyjaś partnerka nazywana jest dziewczyną, a nie kobietą.

— Wejdź, Lou — mówi do mnie Danny — a ja poszukam kluczyków. — Nie mam ochoty wchodzić do środka, z drugiej jednak strony nie chciałbym sprawiać wrażenia kogoś nieuprzejmego. Źle dopasowane kolory i wzory męczą wzrok. Wchodzę. — Lyn, to jest Lou z góry — przedstawia mnie Danny. — Pożyczył ode mnie wczoraj koło zapasowe.

— Cześć — rzuca kobieta, unosząc na chwilę wzrok i zaraz go opuszczając.

— Cześć — odpowiadam. Patrzę, jak Danny podchodzi do biurka i zabiera z niego klucze. Na blacie panuje porządek: tylko skorowidz i telefon.

Udajemy się na dół i wychodzimy na parking. Otwieram bagażnik, a Danny wyciąga z niego koło. Otwiera swój bagażnik i kładzie je do środka, po czym zatrzaskuje klapę, która wydaje inny dźwięk niż ta w moim wozie.

— Dziękuję za pomoc — mówię.

— No problemo — zapewnia Danny. — Miło było pomóc. I dziękuję za szybki zwrot koła.

— Proszę bardzo — odpowiadam. To nie brzmi dobrze w sytuacji, gdy on zrobił znacznie więcej, żeby mi pomóc, nie wiem jednak, co innego miałbym powiedzieć.

Stoi przy aucie, patrząc na mnie. Milczy przez chwilę, po czym rzuca: „No cóż, do zobaczenia” i odwraca się. Pewnie, że mnie zobaczy — mieszkamy w tym samym budynku. Myślę, że oznacza to, iż nie chce wracać do środka razem ze mną. Nie wiem, czemu po prostu tego nie powiedział, skoro o to mu chodziło. Odwracam się do mojego samochodu i czekam, aż usłyszę dźwięk otwierających się drzwi wejściowych, po czym zamykam bagażnik.

Czy zrozumiałbym to, gdybym poddał się leczeniu? Czy chodzi o kobietę w jego mieszkaniu? Gdyby była u mnie Marjory, to czy też bym nie chciał, żeby Danny wchodził ze mną do środka? Nie wiem. Czasami powody, dla których ludzie normalni coś robią, są bardzo oczywiste, czasem jednak w ogóle ich nie rozumiem.

Wreszcie wchodzę do budynku i ruszam na swoje piętro. Włączam uspokajającą muzykę — preludia Chopina. Wlewam dwie szklanki wody do garnka i otwieram paczkę klusek z warzywami. Obserwuję bąbelki w gotującej się wodzie. Pod pierwszymi z nich dostrzegam wzór palnika, kiedy jednak woda zaczyna wrzeć, tworzy się kilka obszarów intensywnego ruchu. Wciąż mi się wydaje, że to coś ważnego, coś więcej niż zwykła wrząca woda, na razie jednak nie odkryłem całego wzoru. Wrzucam kluski i warzywa, i mieszam zgodnie ze wskazówkami. Lubię patrzeć, jak wirują we wrzącej wodzie.

A czasami jestem znudzony głupio roztańczonymi warzywami.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W piątki piorę, żeby mieć wolne weekendy. Mam dwa kosze na brudną odzież: jeden na jasne, a drugi na ciemne rzeczy. Zdejmuję prześcieradła z łóżka i powłoczkę z poduszki, po czym wkładam je do kosza z jasnymi rzeczami. Ręczniki wędrują do kosza z ciemnymi rzeczami. Moja matka używała do sortowania brudnych ubrań dwóch błękitnych koszy; jeden z nich nazywała „jasnym”, a drugi „ciemnym”, co bardzo mnie niepokoiło. Znalazłem ciemnozielony kosz z wikliny i przeznaczyłem go na ciemne rzeczy; kosz na jasne ubrania jest ze zwykłej wikliny w miodowym kolorze. Lubię wzór wiklinowej plecionki i lubię słowo „wiklina”. Pręty otaczają pionowe ożebrowanie, niczym dźwięk wi9 potem następuje ostre k, przypominające spleciony z wikliny warkocz, a na koniec bardziej miękkie lina, gdy gałązki znikają z powrotem w cieniu.

Wyjmuję z pudełka z drobnymi dokładnie odliczoną ilość monet plus jedną dodatkową, na wypadek gdyby maszyna którejś nie przyjęła. Bardzo mnie złości, kiedy idealnie okrągła moneta nie wprawia maszyny w ruch. Mama nauczyła mnie zabierać dodatkową monetę. Powiedziała, że nie jest dobrze długo się złościć. Czasami moneta, której nie przyjęła pralka lub suszarka, zadziała w dystrybutorze napojów, a kiedy indziej bywa odwrotnie. Nie ma to sensu, ale taki już jest ten świat.

Wkładam monety do kieszeni i wrzucam paczuszkę z detergentem do jasnego kosza, który stawiam na ciemnym. Jasny powinien znaleźć się nad ciemnym. Zachowuje wówczas równowagę.

Idąc przez hol, widzę ponad nim drogę przed sobą. Zapamiętuję preludium Chopina i ruszam do pralni. Jak zwykle w piątkowe wieczory zastaję tam tylko pannę Kimberly. Jest stara i ma kędzierzawe, siwe włosy, nie jest jednak tak stara jak pani Watson. Zastanawiam się, czy rozważa zastosowanie kuracji przedłużającej życie, czy też jest już na to zbyt wiekowa. Panna Kimberly ma na sobie jasnozielone luźne spodnie i kwiecistą bluzkę. Nosi to w każdy ciepły, piątkowy wieczór. Wolę zastanawiać się nad jej strojem, niż rozmyślać o zapachu pralni — ostrym i nieprzyjemnym, którego nie lubię.

— Dobry wieczór, Lou — mówi. Skończyła już pranie i wkłada rzeczy do stojącej po lewej stronie suszarki. Zawsze używa suszarki po lewej stronie.

— Dobry wieczór, panno Kimberly — odpowiadam.

Nie przyglądam się jej praniu; niegrzecznie jest oglądać kobiece rzeczy, ponieważ może być wśród nich bielizna. Niektóre kobiety nie lubią, kiedy mężczyźni patrzą na ich bieliznę. Inne owszem, co komplikuje sprawę, ale panna Kimberly jest stara i nie sądzę, żeby chciała, abym zobaczył jej różowe barchany pomiędzy ręcznikami i pościelą. Ja również nie mam ochoty ich oglądać.

— Jak minął tydzień? — pyta. Zawsze o to pyta. Nie wydaje mi się, żeby ją obchodziło, czy mój tydzień był dobry, czy też nie.

— Pocięto mi opony — mówię. Przerywa wkładanie rzeczy do suszarki i spogląda na mnie z uwagą.

— Ktoś pociął ci opony? Tutaj? Czy w pracy?

Nie rozumiem, dlaczego miałoby to stanowić jakąś różnicę.

— Tutaj — odpowiadam. — Wyszedłem z domu w czwartek rano i wszystkie były podziurawione.

Wygląda na niezadowoloną.

— Tutaj, na naszym parkingu? Myślałam, że tu jest bezpiecznie!

— To było bardzo nieprzyjemne — dodaję. — Spóźniłem się do pracy.

— Ale chuligani? Tutaj?! — Robi minę, jakiej nigdy u niej nie widziałem; coś pośredniego między strachem a wstrętem. Potem patrzy ze złością wprost na mnie, jakbym to ja zrobił coś niestosownego. Odwracam wzrok. — Będę musiała się przeprowadzić — mówi.

Nie rozumiem: musi się przeprowadzić, ponieważ pocięto mi koła? Jej nikt nie przedziurawi opon, gdyż ich nie ma. Nie ma samochodu.

— Widziałeś, kto to zrobił? — pyta. Zostawiła część rzeczy przewieszonych przez krawędź suszarki; wygląda to bardzo nieporządnie i nieładnie, zupełnie jak wystające poza krawędź talerza jedzenie.

— Nie — odpowiadam. Wyciągam jasne rzeczy z jasnego kosza i wkładam je do pralki po prawej stronie. Dodaję detergent, uważnie go odmierzając, ponieważ zużycie zbyt dużej jego ilości byłoby marnotrawstwem, a ubrania się nie dopiorą, jeśli będzie go za mało. Wrzucam monety do szczeliny, zamykam drzwiczki, ustawiam pralkę na średnie pranie, płukanie w zimnej wodzie i odwirowanie, po czym naciskam guzik START. W pralce coś szczęka i do środka zaczyna wlewać się z sykiem woda.

— To okropne — mówi panna Kimberly. Trzęsącymi się rękami wpycha resztę prania do suszarki. Na podłogę spada coś różowego i pomarszczonego. Odwracam się i wyciągam ubrania z ciemnozielonego kosza. Wkładam je do pralki pośrodku. — Choć to nie problem dla ludzi takich jak ty — dodaje.

— Co to znaczy, że to nie problem dla ludzi takich jak ja? — pytam. Nigdy przedtem tak nie mówiła.

— Jesteś młody — wyjaśnia. — I jesteś mężczyzną. Nie musisz się martwić.