— Prawo nie może doprowadzać firm do bankructwa — oznajmił Crenshaw. — Ta zasada przestała obowiązywać na samym początku naszego stulecia. Stracilibyśmy zwolnienia podatkowe, lecz jest to tak nikła pozycja w naszym budżecie, że nawet nie ma o czym wspominać. Z drugiej strony, gdyby zgodzili się zrezygnować z tak zwanych środków wsparcia i zachowywali się jak zwykli pracownicy, nie nalegałbym na leczenie, choć nie potrafię sobie wyobrazić, czemu mieliby go nie chcieć.
— Czego w takim razie ode mnie oczekujesz? — zapytał Aldrin. Crenshaw się uśmiechnął.
— Witamy na pokładzie, Pete. Chcę, żebyś jasno przedstawił swoim ludziom, jakie są możliwe opcje. Tak czy inaczej, muszą przestać być balastem dla firmy: natychmiast zrezygnować z luksusów lub poddać się leczeniu i dopiero potem z nich zrezygnować, o ile to faktycznie autyzm je usprawiedliwiał, albo… — Przeciągnął ręką po gardle. — Nie mogą robić z firmy zakładnika. Nie ma w tym kraju prawa, którego nie moglibyśmy obejść lub zmienić. — Odchylił się na krześle i splótł ręce za głową. — Mamy swoje sposoby.
Aldrinowi zrobiło się niedobrze. Wiedział o tym wszystkim od chwili, gdy stał się dorosły, jednak nigdy dotąd nikt nie powiedział tego przy nim na głos. Aż do tej chwili udawało mu się ukrywać przed samym sobą prawdę.
— Spróbuję im to wytłumaczyć — wykrztusił, walcząc z zesztywniałym językiem.
— Pete, musisz przestać próbować i zacząć działać — upomniał go Crenshaw. — Nie jesteś głupi ani leniwy; mogę to śmiało powiedzieć. Brakuje ci tylko… motywacji.
Aldrin kiwnął głową i wycofał się z gabinetu szefa. Poszedł do łazienki i umył ręce… Czuł się zbrukany. Zastanawiał się nad odejściem, nad złożeniem rezygnacji. Mia miała dobrą pracę i mogli wstrzymać się jeszcze z dziećmi. W razie potrzeby wyżyliby z jej pensji.
Ale kto zająłby się jego ludźmi? Nie Crenshaw. Pokręcił głową do swojego odbicia w lustrze. Oszukiwał samego siebie, myśląc, że może pomóc. Musiał spróbować, ale… kto inny z rodziny mógłby opłacać leczenie brata? Co będzie, jeśli straci pracę?
Przejrzał w myślach swoje kontakty: Betty w kadrach, Shirley w księgowości. Nie znał nikogo z działu prawnego; nigdy ich nie potrzebował. Kadry zajmowały się sprawami pracowników o specjalnych potrzebach; to one w razie konieczności kontaktowały się z prawnikami.
Pan Aldrin zaprosił całą sekcję na obiad. Jesteśmy w pizzerii, a ponieważ grupa jest zbyt liczna, by pomieścić się przy jednym stoliku, siedzimy wokół dwóch złączonych, w niewłaściwej części sali.
Nie czuję się swobodnie w towarzystwie pana Aldrina, który siedzi z nami przy wspólnym stole, nie wiem jednak, co mógłbym na to poradzić. Często się uśmiecha i dużo mówi. Doszedł do wniosku, jak twierdzi, że leczenie jest dobrym pomysłem. Nie chce na nas naciskać, uważa jednak, że przyniosłoby nam korzyść. Staram się koncentrować na smaku pizzy i go nie słuchać, lecz jest to trudne.
Po chwili zwalnia. Wypił piwo i głos mu mięknie, niczym brzegi tostu z czekoladą. Bardziej przypomina starego pana Aldrina, do jakiego przywykłem.
— Nadal nie rozumiem, dlaczego tak im się spieszy — mówi. — Wydatki na salę gimnastyczną i inne rzeczy są naprawdę minimalne. Nie potrzebujemy dużo miejsca. W porównaniu z wydajnością naszej sekcji to kropla w morzu. A na całym świecie nie ma tylu podobnych wam ludzi z autyzmem, żeby uczynić tę kurację opłacalną, nawet jeśli sprawdzi się w przypadku każdego z was.
— Aktualne szacunki podają, że w samych Stanach Zjednoczonych są miliony osób autystycznych — wtrąca Eric.
— Tak, ale…
— Koszty obsługi socjalnej takiej populacji, wliczając w to stałą opiekę dla najbardziej poszkodowanych, szacowane są na miliardy w skali roku. Jeśli kuracja okaże się skuteczna, te pieniądze będą do wzięcia…
— Rynek nie poradzi sobie z taką ilością nowych pracowników — mówi pan Aldrin. — A wielu z nich jest za starych. Jeremy… — Przerywa nagle, a jego skóra robi się czerwona i błyszcząca. Jest zły czy zakłopotany? Nie bardzo wiem. Bierze głęboki oddech.
— Mój brat — wyjaśnia — jest za stary, by znaleźć sobie pracę.
— Masz autystycznego brata? — pyta Linda. Po raz pierwszy patrzy mu w twarz. — Nigdy nam nie mówiłeś. — Nagle przenika mnie lodowaty ziąb; czuję się zupełnie odsłonięty. Myślałem, że pan Aldrin nie potrafi wejrzeć w nasze myśli, jeśli jednak ma autystycznego brata, to może wiedzieć więcej, niż zakładałem.
— Ja… cóż, nie sądziłem, że to ważne. — Jego twarz nadal jest czerwona i lśniąca. Myślę, że nie mówi prawdy. — Jeremy jest starszy od was. Mieszka w domu stałej opieki…
Staram się połączyć tę nową informację o panu Aldrinie, że ma autystycznego brata, z jego podejściem do nas i milczę.
— Okłamałeś nas — mówi Cameron. Ma opuszczone powieki i rozgniewany głos. Głowa pana Aldrina wykonuje gwałtowny ruch do tyłu, jakby ktoś pociągnął za sznurek.
— Ja nie…
— Są dwa rodzaje kłamstwa — ciągnie Cameron. Domyślam się, że cytuje czyjeś słowa. — Kłamstwo umyślne, które polega na tym, że oznajmia się nieprawdę, wiedząc, że jest nieprawdą, i kłamstwo przemilczenia, polegające na zatajeniu prawdy, kiedy wie się, że to prawda. Skłamałeś, nie mówiąc nam, że twój brat jest autystyczny.
— Jestem twoim szefem, a nie przyjacielem — wyrzuca z siebie pan Aldrin. Robi się jeszcze bardziej czerwony. Wcześniej powiedział, że jest naszym przyjacielem. Kłamał wtedy czy kłamie teraz? — To znaczy… To nie ma nic wspólnego z pracą.
— To powód, dla którego chciałeś być naszym przełożonym — mówi Cameron.
— Nieprawda. Z początku wcale nie chciałem być waszym przełożonym.
— Z początku. — Linda nadal wpatruje się w jego twarz. — Coś się zmieniło. Chodziło o twojego brata?
— Nie. Nie przypominacie mojego brata. On jest… bardzo ograniczony.
— Chcesz poddać swojego brata kuracji? — pyta Cameron.
— Ja… sam nie wiem.
To również nie brzmi szczerze. Próbuję wyobrazić sobie brata pana Aldrina, ową nieznaną, autystyczną osobę. Jeśli pan Aldrin uważa własnego brata za bardzo upośledzonego, co naprawdę myśli o nas? Jakie było jego dzieciństwo?
— Założę się, że tak — mówi Cameron. — Skoro uważasz, że to dobre dla nas, z pewnością sądzisz, że pomoże również jemu. Może myślisz, że jeśli nas przekonasz do kuracji, to wynagrodzą cię wyleczeniem brata? Grzeczny chłopczyk dostanie cukierka?
— To nie fair — rzuca pan Aldrin. Podniósł głos. Ludzie oglądają się na niego. Żałuję, że tu jestem. — To mój brat. Naturalnie, że chcę mu pomóc w miarę możności, ale…
— Czy pan Crenshaw ci powiedział, że jeśli nas przekonasz, to twój brat będzie mógł poddać się leczeniu?
— To… to nie tak… — Umyka spojrzeniem na boki; jego twarz zmienia kolor. Dostrzegam na niej wysiłek, z jakim stara się nas oszukać. W podręczniku napisano, że osoby autystyczne są łatwowierne i że bez trudu można je oszukać, ponieważ nie pojmują niuansów komunikacji. Nie uważam kłamstwa za niuans. Uważam, że kłamstwo jest złe. Przykro mi, że pan Aldrin nas okłamuje, cieszę się jednak, że nie robi tego zbyt dobrze.
— Skoro nie istnieje wystarczający rynek na ten rodzaj leczenia osób autystycznych, to gdzie tu korzyści? — pyta Linda. Wolałbym, żeby nie wracała do tamtego tematu, lecz jest już za późno. Oblicze Aldrina rozluźnia się nieznacznie.