Выбрать главу

Mam pewien pomysł, lecz jeszcze nie nabrał on ostatecznego kształtu.

— Pan Crenshaw powiedział, że jest skłonny zatrzymać nas bez konieczności poddawania się leczeniu pod warunkiem, że zrezygnujemy z naszych środków wspomagających, zgadza się? — pytam.

— Tak, a o co chodzi?

Czyli… chciałby mieć to, w czym my, autystyczni, jesteśmy dobrzy, bez naszych wad.

Pan Aldrin marszczy brwi. Oznacza to zakłopotanie.

— Tak przypuszczam — mówi powoli. — Nie jestem jednak pewny, co to ma wspólnego z kuracją.

— Gdzieś tutaj ukryty jest zysk — oświadczam panu Aldrinowi. — Nie w leczeniu ludzi autystycznych. W tym kraju nie rodzą się już dzieci takie jak my. Jest nas za mało. Lecz coś, co potrafimy, jest na tyle cenne, że gdyby potrafili to normalni ludzie, przyniosłoby duży zysk. — Przypomina mi się moment w biurze, kiedy na kilka chwil znaczenie symboli, przepiękna złożoność wzorów pierzchła, a ja odczułem zmieszanie i dekoncentrację. — Obserwujesz naszą pracę od wielu lat. Musisz się orientować, co to takiego…

— Wasze uzdolnienia w zakresie analizy wzorów i matematyki. Doskonale o tym wiecie.

— Nie. Twierdziłeś, że pan Crenshaw mówił, że nowe oprogramowanie też da sobie z tym radę. Chodzi o coś innego.

— Nadal chcę się dowiedzieć o twoim bracie — upiera się Linda. Aldrin zamyka oczy, przerywając kontakt. Bywałem karcony za to samo. Otwiera je znowu.

— Jesteście… bezlitośni — mówi. — Po prostu nigdy nie dajecie za wygraną.

Tworzący się w mojej głowie wzór, światło i mrok, zmieniając się i kołując, zaczyna układać się w spójną całość. Lecz nie dostatecznie; potrzebuję więcej danych.

— Wyjaśnij pieniądze — proszę pana Aldrina.

— Wyjaśnić… co?

— Pieniądze. Jak firma zarabia pieniądze, które nam płaci.

— To jest… bardzo skomplikowane, Lou. Nie sądzę, byś to zrozumiał.

— Spróbuj, proszę. Pan Crenshaw twierdzi, że za dużo kosztujemy, że cierpi na tym firma. Skąd tak naprawdę biorą się zyski?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTATY

Pan Aldrin wpatruje się we mnie. W końcu mówi:

— Nie wiem, jak to powiedzieć, Lou, ponieważ nie znam dokładnie całego procesu, nie wiem też, co by się stało, gdyby zastosować go wobec osoby nieautystycznej.

— Nie możesz nawet…

— Poza tym… uważam, że nie powinienem o tym rozmawiać. Pomaganie wam to jedno… — Jeszcze nam nie pomógł. Okłamywanie nas w niczym nam nie pomaga. — Lecz spekulacje na temat czegoś, co nie istnieje, domniemywanie, że firma planuje jakieś szersze działania, które mogą… które polegałyby na… — Urywa i kręci głową, nie kończąc zdania. Wszyscy na niego patrzymy. Oczy bardzo mu błyszczą, jakby miał się zaraz rozpłakać. — Nie powinienem był przychodzić — oznajmia po chwili. — To był poważny błąd. Zapłacę za posiłek, ale musimy już stąd iść.

Odsuwa krzesło i wstaje. Widzę, jak podchodzi do kasy i obraca się do nas tyłem. Nikt nic nie mówi, dopóki nie znika za drzwiami wyjściowymi.

— Jest szalony — podsumowuje Chuy.

— Jest przerażony — wpada mu w słowo Bailey.

— Wcale nam nie pomógł — mówi Linda. — Nie wiem, czemu zawracał sobie głowę…

— Jego brat — podsuwa Cameron.

— Powiedzieliśmy coś, co zaniepokoiło go bardziej niż pan Crenshaw czyjego brat — mówię.

— Wie coś, czego nie chce nam zdradzić. — Linda gwałtownym gestem odgarnia włosy z czoła.

— Sam nie chce tego wiedzieć — dodaję. Nie jestem pewny, czemu tak uważam, lecz tak właśnie jest. To coś, co powiedzieliśmy. Muszę wiedzieć, o co chodzi.

— Było coś takiego, na początku wieku — rzuca Bailey. — W jednym z naukowych periodyków napisali o tym, że robiono z ludzi do pewnego stopnia autystyków, żeby ciężej pracowali.

— Periodyk naukowy czy fantastycznonaukowy? — pytam. — To było… Czekaj, sprawdzę. Znam kogoś, kto będzie wiedział. — Bailey robi notatkę na podręcznym komputerze.

— Nie wysyłaj tego z biura — radzi Chuy.

— Dlaczego… Och, oczywiście. — Bailey kiwa głową.

— Jutro, przy pizzy — mówi Linda. — To normalne, że tu przychodzimy. Nikt nie będzie nic podejrzewał.

Otwieram usta, żeby powiedzieć, że we wtorek robię zakupy spożywcze, ale gryzę się w język. To jest ważniejsze. Mogę przez tydzień obejść się bez zakupów albo zrobić je później.

— Niech każdy sprawdzi, co może znaleźć — dorzuca Cameron.

W domu loguję się i wysyłam e-maila do Larsa. Tam, gdzie obecnie przebywa, jest bardzo późno, ale jeszcze nie śpi. Ustalam, że badania zapoczątkowano w Danii, lecz laboratorium, sprzęt i tak dalej zostały wykupione i cały ośrodek przeniósł się do Cambridge. Artykuł, o którym usłyszałem kilka tygodni temu, bazował na wynikach badań sprzed ponad roku. Pan Aldrin miał co do tego rację. Lars uważa, że większość pracy mającej na celu opracowanie kuracji dla ludzi została już wykonana, i spekuluje na temat tajnych eksperymentów wojskowych. Nie wierzę w to. Lars we wszystkim dopatruje się tajnych eksperymentów wojskowych. To bardzo dobry gracz, nie wierzę jednak we wszystko, co mówi.

W okna uderza podmuch wiatru. Wstaję i kładę dłoń na szybie. Znacznie zimniej. Krople deszczu i grzmot. Jest już późno. Zamykam system i idę spać.

We wtorek nie rozmawiamy ze sobą w pracy, ograniczając się do „dzień dobry”. Po zakończeniu kolejnej części mojego projektu spędzam piętnaście minut w sali gimnastycznej, potem jednak wracam do pracy. Pan Aldrin i pan Crenshaw przychodzą razem, może nie ramię w ramię, niemniej jednak odnoszą się do siebie przyjaźnie. Nie zostają długo i nie rozmawiają ze mną. Po pracy znowu idziemy do pizzerii.

— Dwa wieczory pod rząd! — woła Cześć-Jestem-Sylwia. Nie potrafię powiedzieć, czy ją to cieszy, czy martwi. Wybieramy nasz stolik i dostawiamy drugi, żeby starczyło dla wszystkich miejsca.

— A więc? — zaczyna Cameron zaraz po złożeniu zamówienia.

— Czego się dowiedzieliśmy?

Mówię im, co powiedział Lars. Bailey odszukał tekst starego artykułu, który jest czystą fikcją. Nie wiedziałem, że periodyki naukowe publikują fantastykę. Najwyraźniej dzieje się tak tylko raz w roku.

— Chodziło o to, by ludzie nauczyli się naprawdę koncentrować na zleconym im projekcie, nie tracąc czasu na inne sprawy — mówi Bailey.

— Tak jak pan Crenshaw uważali, że marnujemy czas? — podsuwam. Bailey przytakuje.

— Nie tracimy tyle czasu, ile on na łażenie z rozgniewaną miną — rzuca Chuy. Wybuchamy cichym śmiechem. Eric kreśli zawijasy kolorowymi długopisami; wyglądają jak odgłosy śmiechu.

— Wyjaśnili, jak to ma działać? — pyta Linda.

— W pewnym sensie — odpowiada Bailey. — Ale nie jestem pewny, czy założenia naukowe są słuszne. Poza tym, minęły dziesiątki lat. W rzeczywistości ich założenia mogą się nie sprawdzić.

— Nie chcą ludzi autystycznych, takich jak my — mówi Eric. — Chodziło im, tak przynajmniej tam napisano, o specjalistów i zwiększoną koncentrację bez efektów ubocznych. W porównaniu ze specjalistami marnujemy mnóstwo czasu, choć nie tyle, ile uważa pan Crenshaw.

— Normalni ludzie też marnują mnóstwo czasu — woła Cameron.

— Przynajmniej tyle samo co my, jeśli nie więcej.

— Czego potrzeba, by zamienić normalną osobę w specjalistę wolnego od dodatkowych problemów? — pyta Linda.