— Nie wiem — odpowiada zatroskanym tonem Dale.
— Prędkość niewiedzy — rzuca Linda. Zastanawiam się nad tym przez moment i znajduję rozwiązanie.
— Niewiedza rozszerza się szybciej od wiedzy — oświadczam. Linda uśmiecha się i pochyla głowę. — A więc prędkość mroku może być większa od prędkości światła. Jeśli zawsze istnieje mrok wokół światła, to musi je zawsze wyprzedzać.
— Chcę iść do domu — mówi Eric. Doktor Fornum chciałaby, żebym go zapytał, czy jest zdenerwowany. Wiem, że nie jest, ale jeśli teraz pójdzie do domu, obejrzy swój ulubiony program w telewizji. Żegnamy się, ponieważ jesteśmy w miejscu publicznym i dobrze wiemy, że oczekuje się od nas tego, byśmy mówili „do widzenia” w miejscu publicznym. Wracam do campusu. Przed pójściem spać chcę poobserwować wiatraczki i spirale.
Cameron i ja jesteśmy na siłowni, rozmawiamy w trakcie podskoków na trampolinie. Przez ostatnich kilka dni obaj odwaliliśmy kawał dobrej roboty i teraz się odprężamy.
Wchodzi Joe Lee i patrzy na Camerona. Joe Lee ma tylko dwadzieścia cztery lata. Byłby jednym z nas, gdyby nie poddano go kuracji, którą w naszym przypadku wynaleziono zbyt późno. Uważa jednak, że jest jednym z nas, ponieważ wie, że byłby nim i że ma parę charakterystycznych dla nas cech. Jest na przykład bardzo dobry w abstrakcjach i rekurencjach. Lubi niektóre z naszych gier i naszą salkę gimnastyczną. Lecz jest znacznie lepszy — prawdę powiedziawszy, jest normalny — jeśli chodzi o zdolność czytania umysłów i wyrażeń. Normalnych umysłów i wyrażeń. Nie różni się od nas, którzy w tym sensie jesteśmy jego najbliższymi krewnymi.
— Cześć, Lou — wita mnie.
— Cześć, Cam. — Widzę, jak Cameron sztywnieje. Nie lubi, kiedy ktoś skraca jego imię. Powiedział mi kiedyś, że to tak, jakby odcinali mu nogi. Joemu Lee też to mówił, ale Joe Lee o tym zapomina, gdyż zbyt wiele czasu spędza z normalnymi.
— Jak leci? — pyta niewyraźnie, jednym ciągiem, zapominając stanąć twarzą do nas, żebyśmy mogli czytać z ruchu jego warg. Zrozumiałem jego słowa, ponieważ mam lepszy słuch od Camerona i wiem, że Joe często mówi niezrozumiale.
— Jak leci? — powtarzam wyraźnie, na użytek Camerona.
— Świetnie, Joe Lee — sapie Cameron.
— Słyszeliście? — pyta Joe Lee i dodaje, nie czekając na odpowiedź: — Ktoś pracuje nad procedurą odwracania autyzmu. Sprawdziło się na szczurach czy czymś takim, więc starają się to wypróbować na naczelnych. Założę się, że wy, chłopaki, będziecie niedługo tak samo normalni jak ja.
Joe Lee zawsze mówił, że jest jednym z nas, teraz się jednak okazało, że tak naprawdę nigdy w to nie wierzył. My jesteśmy „wy, chłopaki”, a normalni są, jak ja”. Ciekawe, czy twierdził, że jest jednym z nas, tylko miał więcej szczęścia, żeby sprawić przyjemność nam, czy komuś innemu.
Cameron patrzy na niego ze złością; czuję niemal gąszcz słów, które go dławią, udaremniając próbę powiedzenia czegokolwiek. Wiem, że lepiej go nie wyręczać. Mówię zawsze tylko za siebie; każdy powinien tak postępować.
— A więc przyznajesz, że nie jesteś jednym z nas — mówię i Joe Lee sztywnieje, przybierając minę, którą nauczono mnie interpretować jako „zranione uczucia”.
— Jak możesz tak mówić, Lou? Wiesz, że to tylko leczenie…
— Jeśli przywrócić głuchemu dziecku słuch, nie jest już głuche — upieram się. — Jeśli dokonasz tego odpowiednio wcześnie, nigdy nim nie będzie. To wszystko to tylko udawanie czegoś innego.
— Co to znaczy udawanie czegoś innego? Jakiego innego? — Joe Lee ma minę jednocześnie zmieszaną i urażoną, a ja orientuję się, że pozostawiłem niewielką przerwę, jakbym stawiał przecinek. Lecz jego zakłopotanie mnie niepokoi — niepokoi mnie bycie niezrozumianym; tak długo to trwało, kiedy byłem dzieckiem. Czuję, jak słowa plączą mi się w głowie, w gardle, i staram się za wszelką cenę wydobyć je w odpowiednim porządku i z właściwym wyrazem twarzy. Dlaczego ludzie nie mogą po prostu mówić tego, co myślą, samymi słowami? Dlaczego muszę walczyć z intonacją głosu, jego tempem, tonem i modulacją?
Czuję i słyszę mechaniczność głosu wydobywającego się przez moje zaciśnięte gardło. Brzmi w nim złość, ale tak naprawdę jestem przerażony.
— Naprawili cię przed urodzeniem, Joe Lee — mówię. — Nie przeżyłeś choćby jednego dnia taki jak my.
— Mylisz się — rzuca pospiesznie, jakby chciał mi przerwać. — W środku jestem taki sam jak wy, z wyjątkiem…
— Z wyjątkiem tego, co cię odróżnia od innych, których nazywasz normalnymi — powiadam, tym razem mu przerywając. Przerywanie boli. Panna Finley, jedna z moich terapeutek, dawała mi po łapach, kiedy przerywałem. Nie mogłem już jednak znieść wysłuchiwania nieprawdy. — Słyszałeś dźwięki i mogłeś je wydawać. Nauczyłeś się normalnie mówić. Nie miałeś niewidzących oczu.
— Tak, ale mój mózg pracuje w ten sam sposób.
Kręcę głową. Joe Lee powinien być mądrzejszy; powtarzamy mu to na okrągło. Nasze kłopoty ze słuchem, wzrokiem i innymi zmysłami nie mają źródła w organach, lecz w mózgu. Czyli mózg nie pracuje tak samo u kogoś, kto nie ma takich problemów. Gdybyśmy byli komputerami, Joe Lee miałby inny procesor, z odmiennym zestawem instrukcji. Nawet jeśli dwa komputery z różnymi procesorami pracują na tym samym oprogramowaniu, nie czynią tego w identyczny sposób.
— Ale wykonuję taką samą pracę…
Wcale nie. Tylko tak myśli. Czasami zastanawiam się, czy koncern, dla którego pracujemy, podziela jego zdanie, gdyż zatrudnił innych Joe Lee, choć wiem, że są jeszcze bezrobotni ludzie tacy jak my. Rozwiązania Joego Lee są linearne. Czasami bardzo efektywne, lecz czasami… Chcę to powiedzieć, ale nie mogę, ponieważ sprawia wrażenie rozgniewanego i niezadowolonego.
— Dajcie spokój — mówi. — Zjedzcie ze mną kolację, ty i Cam. Ja stawiam.
Czuję w środku chłód. Nie chcę jeść kolacji z Joem.
— Nie mogę. Mam randkę — odpowiada Cameron, a ja podejrzewam, że chodzi o jego partnera szachowego z Japonii. Joe przenosi na mnie wzrok.
— Przykro mi — mówię. Pamiętałem, żeby to powiedzieć. — Umówiłem się na spotkanie. — Pot spływa mi po plecach; mam nadzieję, że Joe Lee nie zapyta, o co chodzi. Najgorsze jest to, że znalazłbym czas na kolację z Joem Lee przed spotkaniem, jeśli jednak będę musiał skłamać, przez następne dni będę czuł się naprawdę podle.
Gene Crenshaw zasiadł w wielkim fotelu u szczytu stołu, Pete Aldrin, podobnie jak pozostali, zajął zwykłe miejsce z boku. Typowe, pomyślał. Zwołuje narady, ponieważ w tym wielkim fotelu wygląda na ważnego. To już trzecie spotkanie w ciągu czterech dni i na biurku Aldrina piętrzyła się sterta roboty, której nie mógł wykonać przez te nieszczęsne narady. U pozostałych było podobnie.
Tego dnia tematem był negatywny duch w miejscu pracy, co zdawało się oznaczać każdego, kto w jakikolwiek sposób sprzeciwił się Crenshawowi. Zamiast tego mieli „uchwycić wizję” — wizję Crenshawa — i skupić się na niej, zapominając o reszcie. Wszystko, co nie pasowało do wizji, uznawano za… podejrzane, jeśli nie złe. Nie było w tym za grosz demokracji: był to biznes, nie jakaś impreza. Crenshaw powtórzył to parokrotnie. Potem wymienił zespół Aldrina — Sekcję A, jak nieformalnie go określano — jako przykład negatywny.
Aldrin poczuł zgagę; w ustach pojawił się kwaśny smak. Sekcja A wykazywała się znakomitą produktywnością; dostał za to szereg pochwał. Jak Crenshaw mógł uważać, że coś było nie tak?