— Nie wiem — odpowiada Cameron. — Przede wszystkim musiałby być inteligentny. Dobry w jakiejś dziedzinie. I jeszcze jedno: musiałby chcieć robić określoną rzecz, zamiast czegokolwiek innego.
— Niewiele by dało, gdyby chciał robić to, w czym nie jest dobry — mówi Chuy. Wyobrażam sobie człowieka, który chce być muzykiem, a nie ma słuchu ani wyczucia rytmu. Zabawne. Wszyscy to dostrzegamy i wybuchamy śmiechem.
— Czy ludzie w ogóle chcą robić coś, w czym nie są dobrzy? — pyta Linda. — To znaczy: normalni? — Choć raz nie wymawia słowa „normalny” jak przekleństwa.
Przez chwilę siedzimy i zastanawiamy się, po czym Chuy mówi:
— Miałem wujka, który chciał być pisarzem. Moja siostra, która dużo czyta, twierdziła, że był naprawdę kiepski. I to bardzo. Miał sprawne ręce, jak rzemieślnik, ale chciał pisać.
— Tu jesteście — rzuca Cześć-Jestem-Sylwia, stawiając talerze z pizzą. Patrzę na nią. Uśmiecha się, ale wygląda na zmęczoną, a nawet nie ma jeszcze siódmej.
— Dziękuję — mówię do niej. Macha mi ręką i oddala się.
— Coś, co nie pozwoli, by ludzie się rozpraszali — mówi Bailey.
— Co sprawi, że polubią właściwe rzeczy.
— Brak skupienia determinowany jest wrażliwością zmysłów na każdym poziomie przetwarzania oraz siłą ich integralności — recytuje Eric. — Czytałem o tym. częściowo jest wrodzony. Wiedziano o tym już czterdzieści albo i pięćdziesiąt lat temu; pod koniec dwudziestego wieku można było o tym przeczytać w podręcznikach dla rodziców. Zespół kontroli uwagi wykształca się we wczesnej fazie rozwoju płodu; później może ulec uszkodzeniu…
Przez chwilę jest mi niedobrze, jak gdyby coś atakowało mój mózg, spycham jednak to wrażenie gdzieś na bok. Cokolwiek wywołało mój autyzm, spoczywa w przeszłości i nie mogę tego zmienić. Ważne, żeby teraz nie myśleć o sobie, tylko o problemie.
Przez całe życie mi powtarzano, jakie mam szczęście, że się urodziłem właśnie tutaj — że mogłem skorzystać z dobrodziejstw wczesnej interwencji, że się urodziłem w odpowiednim kraju i że miałem dysponujących odpowiednimi środkami wykształconych rodziców, którzy mogli o mnie zadbać. Miałem nawet szczęście, że urodziłem się za wcześnie, by można było mnie poddać całościowemu leczeniu, ponieważ — jak utrzymywali moi rodzice — konieczność walki dała mi szansę okazania siły charakteru.
Co by powiedzieli, gdyby tę kurację udostępniono, kiedy byłem dzieckiem? Woleliby, żebym był silny czy normalny? Czy zgoda na leczenie oznaczałaby dla mnie brak silnego charakteru? Czy może znalazłbym sobie inne pole walki?
Rozmyślam o tym jeszcze następnego wieczoru, gdy się przebieram i jadę do Toma i Lucii na trening szermierki. Na jakich to zachowaniach z naszej strony ktoś chciałby zbić majątek, pomijając sporadycznie występujący talent w jakiejś dziedzinie? Większość zachowań autystycznych przedstawiano nam jako wady, a nie zalety. Aspołeczni, pozbawieni umiejętności współżycia w społeczeństwie, mający kłopoty z utrzymaniem koncentracji… Wciąż do tego wracam. Trudno myśleć z ich perspektywy, mam jednak wrażenie, że ta kontrola koncentracji to serce wzoru, niczym czarna dziura w środku czasoprzestrzennego wiru. To coś, czego nam brakuje, zgodnie ze słynną Teorią Umysłu.
Zjawiam się odrobinę za wcześnie. Pod domem jeszcze nikt nie zaparkował. Podjeżdżam możliwie najdalej, by zostawić za sobą maksymalnie dużo wolnego miejsca. Czasami inni nie są równie uważni i mniej ludzi może zaparkować tak, by nie przeszkadzać pozostałym. Mógłbym przyjeżdżać wcześniej co tydzień, lecz nie byłoby to w porządku wobec innych.
Ze środka dobiega śmiech Toma i Lucii. Kiedy wchodzę, uśmiechają się do mnie, bardzo odprężeni. Zastanawiam się, jakby to było przez cały czas mieć w domu kogoś, z kim można by się pośmiać. Nie zawsze się śmieją, lecz częściej wyglądają na szczęśliwych niż smutnych.
— Jak się masz, Lou? — pyta Tom. Zawsze o to pyta. To jedna z tych rzeczy, które normalni zawsze robią, nawet jeśli wiedzą, że u ciebie wszystko w porządku.
— Świetnie — odpowiadam. Chcę zapytać Lucie o pewne sprawy medyczne. Ale nie wiem, jak zacząć ani czy byłoby to uprzejme. Zaczynam więc od czegoś innego. — W zeszłym tygodniu ktoś pociął mi opony w samochodzie.
— Och, nie! — woła Lucia. — To okropne! — Jej twarz się zmienia; sądzę, że Lucia ma zamiar wyrazić w ten sposób współczucie.
— Wydarzyło się to na parkingu pod moim domem — dodaję. — W tym samym miejscu co zawsze. Wszystkie cztery opony.
Tom gwiżdże.
— Kosztowna sprawa — zauważa. — Czy w okolicy często zdarzały się przypadki wandalizmu? Zgłosiłeś to na policję?
Nie mogę odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie.
— Zgłosiłem — mówię. — W moim budynku mieszka policjant. Powiedział mi, jak to zrobić.
— To dobrze — cieszy się Tom. Nie jestem pewny, czy ma na myśli, że to dobrze, iż w naszym budynku mieszka policjant czy że to zgłosiłem, ale nie uważam tego za zbyt istotne.
— Pan Crenshaw był zły, że spóźniłem się do pracy — wyznaję.
— Czy to nie o nim mówiłeś, że jest nowy? — pyta Tom.
— Tak. Nie lubi naszej sekcji. Nie lubi autystycznych osób.
— Och, pewnie jest… — zaczyna Lucia, lecz Tom rzuca jej spojrzenie i ta milknie.
— Nie wiem, czemu uważacie, że nie lubi autystycznych osób — mówi Tom. Rozluźniam się. O wiele łatwiej rozmawia się z Tomem, kiedy mówi w taki sposób. Jest to mniej przerażające. Żałuję, że nie wiem dlaczego.
— Twierdzi, że nie powinniśmy potrzebować środków wsparcia — wyjaśniam. — Utrzymuje, że to zbyt kosztowne i że nie powinniśmy mieć sali gimnastycznej ani… innych rzeczy. — Prawdę powiedziawszy, nigdy nie mówiłem o specjalnych przedmiotach, ulepszających nasze środowisko pracy. Może Tom i Lucia pomyślą tak samo jak pan Crenshaw, gdy się o nich dowiedzą.
— To jest… — Lucia urywa, patrzy na Toma, po czym kontynuuje: — To jest śmieszne. Nieważne, co on sobie myśli. Prawo stanowi, że muszą zapewniać wam otoczenie stymulujące efektywną pracę.
— Dopóki jesteśmy równie wydajni jak inni pracownicy — dodaję. Trudno mi o tym rozmawiać; to zbyt straszne. Czuję, jak ściska mnie w gardle, i słyszę własny głos, napięty i mechaniczny. — Dopóki mieścimy się w wyznaczonych przez prawo przedziałach diagnostycznych…
— A autyzm z pewnością spełnia te kryteria — wtrąca Lucia. — Jestem pewna, że jesteś produktywny, w przeciwnym razie nie trzymaliby cię tak długo…
— Lou, czy pan Crenshaw grozi, że was zwolni? — pyta Tom.
— Nie… niezupełnie. Mówiłem wam o tej eksperymentalnej kuracji. Od pewnego czasu nie wspominali o tym, lecz teraz chcą, pan Crenshaw… firma… żebyśmy poddali się leczeniu. Przysłali nam list. Wynika z niego, że osoby biorące udział w badaniach są chronione przed zwolnieniami. Pan Aldrin z nami rozmawiał. Mieliśmy specjalne zebranie w sobotę. Myślałem, że nie mogą nas do tego zmusić, ale pan Aldrin mówi, że według pana Crenshawa mogą rozwiązać naszą sekcję i odmówić przyjęcia nas do innych działów, gdyż nie jesteśmy przeszkoleni do wykonywania odpowiedniej pracy. Mówi, że jeśli nie poddamy się kuracji, to zrobią to, i nie jest to żadne zwolnienie, ponieważ firma ma prawo zmieniać swoją strukturę.
Tom i Lucia sprawiają wrażenie zdenerwowanych. Mięśnie ich twarzy się napinają, a skóra staje się połyskliwa. Nie powinienem był mówić im o tym właśnie teraz; to nie był odpowiedni moment, choć chyba żaden moment nie byłby odpowiedni.