— Przepraszam… — mówię.
Głos przybiera na sile, dokładniej rozdzielając wyrazy. Tom ucisza obecnych w salonie. Tym razem rozumiem.
— Domyśla się pan, kto to mógł zrobić? — pyta głos.
— Nie — odpowiadam. — Ale w zeszłym tygodniu ktoś pociął mi opony.
— Och? — W głosie pobrzmiewa zainteresowanie. — Zgłosił pan to?
— Tak — mówię.
— Pamięta pan, kto był oficerem prowadzącym?
— Mam wizytówkę… moment… — Odkładam słuchawkę i wyciągam portfel. Wizytówka nadal tam jest. Odczytuję imię i nazwisko: Malcolm Stacy. I numer sprawy.
— Nie ma go teraz w biurze. Położę raport na jego biurku. Czy są jacyś świadkowie?
— Słyszałem to — mówię. — Ale nie widziałem. Byliśmy na podwórku za domem.
— Szkoda. Cóż, przyślemy kogoś, ale to chwilę potrwa. Proszę czekać.
Nim przyjeżdża patrol, dochodzi dziesiąta; wszyscy siedzą w salonie, znużeni oczekiwaniem. Mam wyrzuty sumienia, choć przecież to nie moja wina. Nie wybiłem tej szyby ani nie powiedziałem policji, żeby kazała ludziom czekać. Funkcjonariusz to kobieta o nazwisku Isaka, niska, ciemnowłosa i bardzo energiczna. Chyba uważa, że to zbyt błaha sprawa, by od razu wzywać policję.
Ogląda mój samochód, potem pozostałe wozy i ulicę, po czym wzdycha.
— No cóż, ktoś wybił panu przednią szybę, a kilka dni temu podziurawił opony, powiedziałabym więc, że ten problem dotyczy osobiście pana, panie Arrendale. Musiał pan naprawdę kogoś wkurzyć i zapewne wie pan, kto to taki. Wystarczy, że się pan głęboko nad tym zastanowi. Jak tam u pana w pracy?
— Świetnie — odpowiadam machinalnie. Tom porusza się na kanapie. — Mam nowego szefa, nie sądzę jednak, żeby pan Crenshaw wybijał szyby albo przecinał opony. — Nie zrobiłby tego nawet w napadzie złości.
— Och? — mruczy, coś sobie notując.
— Był na mnie zły, kiedy spóźniłem się do pracy z powodu poprzecinanych opon — mówię. — Nie sądzę, żeby wybił mi szybę. Może mnie po prostu zwolnić.
Isaka na mnie patrzy, ale nic więcej nie mówi. Przenosi wzrok na Toma.
— Urządzaliście tu przyjęcie?
— Wieczorny trening fechtunku — wyjaśnia Tom. Widzę, jak napinają się mięśnie na szyi policjantki.
— Fechtunku? Bronią?
— To taki sport — mówi Tom. W jego głosie również wyczuwam napięcie. — W zeszłym tygodniu mieliśmy turniej, za parę tygodni mamy następny.
— Ktoś został tu kiedyś ranny?
— Nie u mnie. Przestrzegamy ścisłych reguł bezpieczeństwa.
— Czy co tydzień przychodzą tutaj te same osoby?
— Zazwyczaj. Zdarza się, że ktoś czasem nie zjawia się na zajęciach.
— A w tym tygodniu?
— Cóż, brakuje Larry’ego. Załatwia interesy w Chicago. I Dona.
— Kłopoty z sąsiadami? Skargi na hałas, coś w tym rodzaju?
— Nie. — Tom przeczesuje włosy dłonią. — Żyjemy z sąsiadami w zgodzie. To mili ludzie. Nie zdarzają się tu przypadki wandalizmu.
— Ale pan Arrendale doświadczył dwóch takich przypadków w ciągu tygodnia… To dość znaczące. — Czeka. Wszyscy milczą. Wreszcie wzrusza ramionami i ciągnie: — Sprawa wygląda następująco. Gdyby samochód jechał na wschód, prawą stroną ulicy, kierowca musiałby się zatrzymać, wysiąść, wybić szybę, obejść swój wóz, wsiąść i odjechać. Nie ma możliwości wybicia szyby, siedząc na miejscu kierowcy w trakcie jazdy w tym samym kierunku, w którym jest zaparkowany uszkodzony samochód, chyba że z broni palnej, lecz nawet w takim przypadku nie zgadzają się kąty. Jeśli jednak samochód jechał na zachód, kierowca mógł sięgnąć szyby jakimś przedmiotem, na przykład kijem, albo rzucić kamieniem, nie zatrzymując się. Mógł dzięki temu uciec, zanim ktokolwiek wybiegł z domu.
— Rozumiem — mówię. Kiedy już to wszystko powiedziała, mogę wyobrazić sobie, jak ktoś podjeżdża, atakuje i ucieka. Tylko dlaczego?
— Musi pan mieć jakieś podejrzenia, domyślać się, kto żywi do pana urazę — naciska policjantka. Wydaje się, że jest na mnie zła.
— Nieważne, jak bardzo człowiek jest na kogoś zły, to nie usprawiedliwia niszczenia jego rzeczy — oświadczam. Myślę intensywnie, lecz jedyna osoba, jaka przychodzi mi do głowy, a która jest na mnie zła za szermierkę, to Emmy. Emmy nie ma samochodu i nie sądzę, żeby wiedziała, gdzie mieszkają Tom i Lucia. Poza tym nie sądzę, by Emmy była zdolna wybić komuś szybę w aucie. Mogłaby wejść do środka i zbyt głośno mówić albo powiedzieć coś niegrzecznego o Marjory, ale niczego by nie zniszczyła.
— To prawda — przyznaje policjantka. — To niezgodne z prawem, niemniej ludzie tak postępują. Z kim ma pan na pieńku?
Jeśli powiem jej o Emmy, narobi jej kłopotów, a ona narobi kłopotów mnie. Jestem pewny, że to nie Emmy.
— Nie wiem — mówię. Czuję za sobą poruszenie, niemal presję. Myślę, że to Tom, lecz nie jestem pewny.
— Czy pozostali mogą już wyjść? — zwraca się Tom do policjantki.
— Och, jasne. Nikt nic nie widział ani nie słyszał… No dobrze, coś słyszeliście, ale niczego nie widzieliście… prawda?
Mruczą pod nosem: „Nie”, „Nie ja”, „Może gdybym wyszedł szybciej”, po czym wszyscy rozchodzą się do samochodów. Zostają Tom, Lucia i Marjory.
— Jeśli to pan jest celem, a na to właśnie wygląda, to sprawca wiedział, że będzie pan tutaj dzisiejszego wieczoru. Ilu ludzi wie, że przychodzi pan tutaj w środy?
Emmy nie ma pojęcia, którego dnia wieczorem chodzę na szermierkę. Pan Crenshaw w ogóle nie wie, że się fechtuję.
— Każdy, kto tutaj przychodzi — wyręcza mnie w odpowiedzi Tom. — Może ktoś z ostatniego turnieju… To był pierwszy występ Lou. Twoi koledzy z pracy coś wiedzą, Lou?
— Nie mówię o tym za dużo — odpowiadam. Nie tłumaczę dlaczego. — Coś tam wspominałem, nie przypominam sobie jednak, żebym zdradził komuś, gdzie odbywają się zajęcia. Chociaż mogłem to zrobić.
— Cóż, będziemy musieli się tego dowiedzieć, panie Arrendale — mówi policjantka. — W takich przypadkach zdarza się, że dochodzi do napaści i uszczerbku na zdrowiu. Proszę na siebie uważać. — Podaje mi wizytówkę z nazwiskiem i numerem. — Proszę zadzwonić do mnie albo do Stacy’ego, gdyby pan sobie o czymś przypomniał.
Po odjeździe radiowozu Marjory powtarza:
— Jeśli chcesz, Lou, to z przyjemnością odwiozę cię do domu.
— Pojadę swoim wozem — odpowiadam. — Powinienem oddać go do naprawy. Znowu będę musiał skontaktować się z firmą ubezpieczeniową. Nie będą szczęśliwi.
— Sprawdźmy, czy nie ma szkła na siedzeniu — mówi Tom. Otwiera drzwiczki. Światło latarni lśni w okruchach szkła na desce rozdzielczej, podłodze i pokrowcu z owczej skóry. Robi mi się niedobrze. Pokrowiec powinien być miękki i ciepły; teraz jest pełen ostrych odłamków. Odwiązuję go i strzepuję nad jezdnią. Uderzając o asfalt, kawałki szkła wydają cichy, drażniący dźwięk. Jest okropny, przypomina nowoczesną muzykę. Nie jestem pewien, że pozbyłem się wszystkich odłamków; w runie mogły ukryć się maleńkie kawałeczki, podobne do mikroskopijnych noży.
— Nie możesz tak jechać, Lou — wzdycha Marjory.
— I tak będzie musiał to zrobić, żeby wstawić sobie nową szybę — przekonuje Tom. — Reflektory są w porządku. Może jechać, tyle że powoli.
— Dojadę do domu — mówię. — Będę jechał ostrożnie. — Kładę pokrowiec z owczej skóry na tylnym siedzeniu, a sam bardzo uważnie siadam na przednim.
Dużo później, w domu, odtwarzam sobie w głowie to, co mówili Tom i Lucia.