— Wolałbym zrobić to subtelnie — przyznał Aldrin. — Rzecz jasna, boję się o pracę, ale na tym świat się nie kończy. Crenshaw uważa, że jestem głupi, podszyty tchórzem i leniwy, chyba że włażę mu akurat w tyłek, a wtedy bierze mnie wyłącznie za lizusa.
Myślałem, żeby zrobić coś nieudolnego, co zwróci na niego uwagę i w ten sposób pomoże…
Paul wzruszył ramionami.
— Nie mój styl. Ja bym wstał i narobił hałasu. Ale ty to ty i skoro takie metody bardziej ci odpowiadają…
— A więc… z kim w kadrach mam rozmawiać o urlopach dla autystycznych? I co z działem prawnym?
— Cholernie okrężna droga. Zabierze mnóstwo czasu. Czemu nie porozmawiasz z rzecznikiem, póki go jeszcze mamy, albo nie poprosisz o spotkanie z kimś z góry, skoro masz ochotę udawać bohatera? Weź ze sobą swoich upośledzonych biedaków i odstaw naprawdę melodramatyczną scenę.
— Nie są upośledzeni, tylko autystyczni — poprawił go machinalnie Aldrin. — Nie wiem, co by było, gdyby się zorientowali, do jakiego stopnia to wszystko jest nielegalne. Zgodnie z prawem powinni o wszystkim wiedzieć, ale co będzie, jeśli wezwą jakiegoś dziennikarza? Wtedy dopiero się zacznie.
— No to idź sam. Może nawet spodoba ci się na szczycie naszej piramidy. — Paul roześmiał się odrobinę zbyt głośno i Aldrin zaczął się zastanawiać, czy aby jego rozmówca nie dosypał sobie czegoś do kawy.
— Nie wiem — odparł. — Nie sądzę, żebym dotarł wystarczająco wysoko. Crenshaw by się dowiedział, że próbuję umówić się na spotkanie, a pamiętasz chyba ten okólnik o hierarchii dowodzenia.
— To są skutki zatrudniania zbyt wielu emerytowanych generałów — rzucił Paul.
Tłum w barku zaczął się przerzedzać i Aldrin uznał, że musi już iść.
Nie był pewny, jaki ma być jego następny krok, co przyniesie najlepszy efekt. Miał nadzieję, że badawczy zatrzaśnie wieko i nie będzie musiał nic robić.
Późnym popołudniem Crenshaw pozbawił go tych złudzeń.
— OK, masz tu dane badawcze — powiedział, kładąc na biurku Aldrina dyskietkę i jakieś wydruki. — Nie rozumiem, po co im te wszystkie testy, tomografia komputerowa, rezonans magnetyczny, Chryste Panie! Ale się upierają, a ja nie odpowiadam za badawczy. — Choć słowo to nie padło, podyktowane ambicją Jeszcze” było doskonale słyszalne. — Poumawiaj swoich pracowników na spotkania i skontaktuj się z Bartonem z badawczego w sprawie harmonogramu testów.
— Harmonogram testów? — zdziwił się Aldrin. — A jeśli będzie kolidować z godzinami pracy?
Crenshaw się skrzywił i wzruszył ramionami.
— Do licha, okażemy wspaniałomyślność. Nie będą musieli tego odrabiać.
— Co z rozliczeniem? Czyj budżet…?
— Na litość boską, Pete, po prostu zajmij się tym! — Oblicze Crenshawa przybrało nieładny, purpurowofioletowy kolor. — Zacznij rozwiązywać problemy, zamiast je wyszukiwać. Oszczędź mi tego. Wszystko podpiszę, a w tym czasie użyj do tego kodu autoryzacji. — Wskazał głową stertę papierów.
— Tak jest, sir — rzucił złośliwie Aldrin. Nie mógłby się cofnąć w razie czego, bo stał za biurkiem, lecz Crenshaw po chwili się odwrócił i poszedł do swojego gabinetu.
„Rozwiązuj problemy”. Rozwiąże je, ale nie będą to problemy Crenshawa.
Nie wiem, co potrafię zrozumieć, a czego nie rozumiem, choć wydaje mi się, że rozumiem. Przeglądam najprostszy tekst z dziedziny neurobiologii, jaki udaje mi się znaleźć w Internecie, zapoznając się najpierw ze słownikiem. Nie chcę marnować czasu na sprawdzanie definicji, skoro mogę nauczyć się ich na pamięć. Słownik jest pełen nieznanych mi słów, całych setek. Nie rozumiem także definicji.
Muszę zacząć wcześniej, odnaleźć blask bardziej odległej gwiazdy, bardziej zagłębionej w przeszłości.
Podręcznik z biologii dla uczniów liceum — to może być mój poziom. Zerkam do słowniczka. Znam te słowa, choć wielu z nich nie widziałem od lat. Tylko co dziesiąte jest mi obce.
Kiedy zaczynam pierwszy rozdział, wszystko ma sens, choć pewne rzeczy są inne, niż zapamiętałem. Spodziewałem się tego. Nie martwi mnie to. Kończę podręcznik przed północą.
Następnej nocy nie oglądam swojego ulubionego programu. Studiuję skrypt uniwersytecki. Jest za prosty; napisano go pewnie dla studentów, którzy nie mieli biologii w liceum. Przechodzę do następnego poziomu, zgadując, czego potrzebuję. Skrypt z biochemii zbija mnie z pantałyku; muszę znać chemię organiczną. Przeglądam chemię organiczną w Internecie i ściągam pierwsze rozdziały skryptu. Znowu czytam do późnej nocy, a potem w piątek, przed i po pracy, robiąc pranie.
W sobotę mamy spotkanie w campusie, chcę zostać w domu i czytać, ale mi nie wolno. Podczas jazdy treść podręcznika buzuje mi w głowie. Maleńkie molekuły układają się we wzory, które nie do końca są dla mnie zrozumiałe. Jeszcze nigdy nie byłem w campusie podczas weekendu. Nie spodziewałem się, że będzie tam niemal równie gwarno jak w tygodniu.
Kiedy podjeżdżam, samochody Camerona i Baileya już stoją. Pozostali jeszcze nie przyjechali. Odnajduję drogę do wyznaczonej sali konferencyjnej. Jej ściany wyłożone są sztucznym drewnem, a podłoga zielonym dywanem. W jednym końcu pomieszczenia stoją dwa rzędy krzeseł z metalowymi nogami oraz siedziskami i oparciami wykładanymi różową tkaniną w zielone plamki. Przy drzwiach stoi nieznana mi młoda kobieta. Trzyma tekturowe pudełko z identyfikatorami. Ma listę z malutkimi zdjęciami. Patrzy na mnie i wymawia moje nazwisko.
— To pański — mówi, podając mi identyfikator z niewielkim metalowym zaciskiem. Trzymam go w dłoni. — Proszę go założyć — dodaje. Nie lubię tego typu zapięć; zaciągają mi koszule. Mimo to przypinam sobie identyfikator i wchodzę do środka.
Pozostali siedzą na krzesłach; na niezajętych leżą foldery z nazwiskami na okładkach, po jednym dla każdego z nas. Odnajduję swoje miejsce. Nie podoba mi się — siedzę w pierwszym rzędzie po prawej. Gdybym chciał się przesiąść, mogłoby to zostać uznane za niegrzeczne. Rozglądam się po rzędach i widzę, że umieszczono nas w porządku alfabetycznym z punktu widzenia patrzącego na nas mówcy.
Jestem siedem minut za wcześnie. Gdybym wziął ze sobą wydruk skryptu, mógłbym sobie jeszcze trochę poczytać. Zamiast tego zastanawiam się nad tym, o już przeczytałem. Jak dotąd, wszystko ma sens.
Gdy sala jest już pełna, siedzimy w milczeniu i czekamy przez dwie minuty i czterdzieści sekund. Słyszę głos pana Aldrina.
— Są już wszyscy? — pyta stojącej przy drzwiach kobiety. Odpowiada mu, że tak.
Wchodzi. Wygląda na zmęczonego, ale poza tym wszystko jest chyba w porządku. Ma na sobie tkaną koszulę, płowe, obszerne spodnie i mocne buty. Uśmiecha się do nas, ale nie jest to szczery uśmiech.
— Miło mi was tu widzieć — mówi. — Za kilka minut doktor Ransome objaśni potencjalnym ochotnikom, na czym polega cały projekt. W folderach znajdziecie kwestionariusze dotyczące historii waszych chorób; wypełnijcie je teraz. I podpiszcie oświadczenie Kwestionariusze są proste; częściej testy wielokrotnego wyboru niż wolne miejsca do wypełnienia. Prawie kończę (niewiele czasu zabiera odhaczenie pozycji typu: choroby serca, bóle w klatce piersiowej, brak tchu, choroby nerek, problemy z oddawaniem moczu…), kiedy otwierają się drzwi i do sali wchodzi mężczyzna w białym fartuchu z wyhaftowanym na kieszeni „dr Ransome”. Ma siwe, kręcone włosy i błękitne oczy. Jego twarz jest zbyt młoda na siwiznę. On także się do nas uśmiecha, zarówno ustami, jak i oczami.