Выбрать главу

Przeżywam szok, jak przy dotknięciu klamki w zimny dzień. Ma rację. Nie zapytałem go o pracę. Nie przyszło mi to do głowy. Spotkałem Lucie w klinice, stąd wiem, że jest lekarzem, ale Tom?

— Gdzie pracujesz? — pytam teraz.

— Wykładam na uniwersytecie — odpowiada. — Inżynierię chemiczną.

— Uczysz studentów?

— Tak. Dwa licencjaty i jeden kierunek magisterski. Specjalizujący się w inżynierii chemicznej muszą zdawać chemię organiczną, więc wiem, co o niej sądzą. I jak opisują ją ci, którzy ją rozumieją, w przeciwieństwie do tych, którzy jej ni w ząb nie pojmują.

— Więc… więc naprawdę uważasz, że ja ją rozumiem?

— Lou, to jest w twojej głowie. Uważasz, że ją rozumiesz?

— Tak myślę… ale nie jestem pewny.

— Ja też tak uważam. I jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto opanowałby to w niespełna tydzień. Czy poddałeś się kiedyś testowi na inteligencję, Lou?

— Tak. — Nie chcę o tym mówić. Robili mi testy co roku, nie zawsze takie same. Nie lubię testów. Na przykład takich, w których muszę odgadnąć, jakie słowo przyporządkowała do obrazka osoba układająca test. Pamiętam, kiedy chodziło o słowo „tor”, a na rysunkach widać było ślad opony na mokrej jezdni i jakieś kopuły na szczycie długiego, wysokiego budynku, przypominającego — tak mi się przynajmniej wydawało — trybunę na torze wyścigowym. Przyporządkowałem słowu ten drugi rysunek, ale się pomyliłem.

— I poinformowano o wynikach ciebie lub twoich rodziców?

— Nie powiedzieli nic moim rodzicom — odpowiadam. — Co bardzo rozgniewało moją mamę. Mówili, że nie chcą wpływać na jej oczekiwania wobec mnie. Ale twierdzili, że powinienem ukończyć liceum.

— Uhm. Szkoda, że nie wiedzieliśmy… Poddałbyś się znowu takim testom?

— Dlaczego? — pytam.

— Przypuszczam… po prostu chcę wiedzieć… skoro jednak poradziłeś sobie z tym materiałem, to co za różnica?

— Kto ma twoje wyniki, Lou? — pyta Lucia.

— Nie wiem — mówię. — Przypuszczam, że… szkoła? Lekarze? Nie wracałem tam po śmierci rodziców.

— To są twoje wyniki i masz prawo je odzyskać. Jeśli chcesz. Kolejna sprawa, o której nigdy przedtem nie pomyślałem. Czy ludzie zabierają ze sobą swoje szkolne i medyczne kartoteki, kiedy już dorosną i się wyprowadzą? Nie wiem, czy chcę wiedzieć, co zapisano o mnie w notatkach. Co by było, gdyby napisali tam coś gorszego niż to, co pamiętam?

— Nieważne — rzuca Lucia. — Wydaje mi się, że mam dla ciebie dobrą książkę. Dosyć starą, ale w jej treści nie ma nic niepoprawnego, choć obecnie wiemy znacznie więcej. Funkcjonowanie mózgu Cego i Clintona. Mam jeden egzemplarz… — Wychodzi z pokoju, a ja staram się przemyśleć wszystko, co powiedziała Lucia i Tom. Za dużo tego. Myśli kotłują mi się w głowie na podobieństwo fotonów obijających się we wnętrzu czaszki.

— Proszę, Lou — mówi Lucia, wręczając mi książkę. To ciężki i gruby tom w płóciennej oprawie. Tytuł i nazwiska autorów wytłoczone są złotym kolorem na tle czarnego prostokąta, który zakrywa grzbiet. Dawno już nie widziałem książki wydrukowanej na papierze. — Można ją zapewne znaleźć w Internecie, ale nie wiem gdzie. Kupiłam ją sobie na początku studiów. Zajrzyj do środka.

Otwieram książkę. Pierwsza strona jest pusta. Na następnej widnieje tytuł i nazwiska autorów: Betsy R. Cego i Malcolm R. Clinton. Ciekawe, czy R oznacza w obu przypadkach to samo imię i czy dlatego właśnie postanowili napisać tę książkę razem. Potem kolejna pusta strona, na dole której zamieszczono nazwę firmy i rok wydania. Domyślam się, że ta firma to wydawca. R. Scott Landsdown Co. Publishers. Znowu R. Na następnej stronie małą czcionką wydrukowano jakieś informacje. Potem znów tytuł i nazwiska autorów. Wreszcie przedmowa. Zaczynam czytać.

— Możesz to pominąć. Także wstęp — mówi Lucia. — Chcę zobaczyć, czy poradzisz sobie z rozdziałami.

Dlaczego autorzy umieszczają w książce coś, czego ludzie i tak nie zamierzają czytać? Po co jest przedmowa? Wstęp? Nie chcę się spierać z Lucią, wydaje mi się jednak, że najpierw powinienem przeczytać tę właśnie część, ponieważ została zamieszczona na początku. Po co ją tutaj wstawiono, skoro mam ją pominąć? Na razie jednak tylko ją przekartkowuję i docieram do rozdziału pierwszego.

Czytanie nie jest trudne i wszystko rozumiem. Kiedy po dziesięciu stronach podnoszę wzrok, Tom i Lucia mnie obserwują. Czuję, że się rumienię. Zapomniałem o nich, kiedy czytałem. Nie jest uprzejmie zapominać o ludziach.

— W porządku, Lou? — pyta Lucia.

— Podoba mi się — odpowiadam.

— Dobrze. Weź ją do domu i trzymaj tak długo, jak sobie życzysz. Prześlę ci e-mailem kilka innych tytułów, które można znaleźć w Internecie. Co ty na to?

— Świetnie — mówię. Mam ochotę czytać dalej, słyszę jednak dobiegający z zewnątrz trzask drzwi samochodu i wiem, że nad szedł czas na szermierkę.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Pozostali przyjeżdżają całą grupą w ciągu kilku kolejnych minut. Przechodzimy na podwórko, rozgrzewamy się, zakładamy stroje i zaczynamy się fechtować. Marjory siedzi ze mną w czasie przerw między pojedynkami. Czuję się szczęśliwy, kiedy jest obok mnie. Chciałbym dotknąć jej włosów, lecz tego nie robię.

Nie rozmawiamy zbyt wiele. Nie wiem, co powiedzieć. Pyta, czy wstawiłem nową szybę, a ja odpowiadam, że tak. Obserwuję ją, jak walczy z Lucią; jest wyższa od niej, lecz Lucia jest lepszym szermierzem. Brązowe włosy Marjory unoszą się przy każdym ruchu; Lucia związała swoje jasne kosmyki w kucyk. Tego wieczoru obie założyły jasne kaftany; na stroju Marjory szybko pojawiają się niewielkie, brązowe ślady trafień Lucii.

Wciąż myślę o Marjory, fechtując się z Tomem. Widzę wzór Marjory, nie Toma, który szybko mnie „zabija”, i to dwukrotnie.

— Jesteś rozkojarzony — mówi do mnie.

— Przepraszam — odpowiadam. Mój wzrok ucieka do Marjory. Tom wzdycha.

— Wiem, że masz teraz mnóstwo na głowie, Lou, lecz spotykamy się tutaj po to, żeby zapomnieć o kłopotach.

— Tak… przepraszam. — Odrywam od niej spojrzenie i koncentruję się na Tomie i jego klindze. Skupiony potrafię dostrzec jego wzór — długi i skomplikowany — i jestem w stanie parować pchnięcia. Nisko, wysoko, wysoko, powrót, nisko, wysoko, nisko, nisko, powrót… Tom co piąte pchnięcie atakuje powracającym ciosem. Mogę przygotować się na powrót, obrócić i dać szybki krok po przekątnej… Tnij ukośnie, radzi jeden ze starych mistrzów, nigdy bezpośrednio. Przypomina to szachy z atakującymi pod kątem skoczkiem i gońcem. W końcu stosuję ulubioną kombinację ciosów i zaliczam solidne trafienie.

— Rany! — mówi Tom. — Myślałem, że naprawdę osiągnąłem przypadkowość…

— Powrót po pięciu pchnięciach — mówię.

— Do licha — rzuca Tom. — Spróbujmy jeszcze raz…

Tym razem nie atakuje powrotnym ciosem przez dziewięć pchnięć, następnie przez siedem — zawsze po nieparzystej liczbie ataków, jak dostrzegam. Sprawdzam to na dłuższej serii i czekam. Potem znowu mijam go po przekątnej i ponownie trafiam.

— Nie było co pięć razy — mówi. Brak mu tchu.

— Nie… ale po nieparzystej liczbie ciosów — odpowiadam.

— Nie potrafię myśleć wystarczająco szybko — przyznaje Tom.

— Nie mogę walczyć i myśleć. Jak ty to robisz?

— Ty się zmieniasz, ale twój wzór nie — wyjaśniam. — Wzór, kiedy go dostrzegam, jest stały. Łatwiej utrzymać go w umyśle, ponieważ się nie zmienia.