Zanim zdążył się wtrącić, przemówiła Madge Demont.
— Wiesz, Gene, zawsze pracowaliśmy w tym dziale jako zespół. A ty przychodzisz tutaj i nie zwracasz uwagi na ustalone, i przynoszące sukcesy, metody wspólnej pracy…
— Jestem naturalnym liderem — oznajmił Crenshaw. — Mój profil psychologiczny dowodzi, że mam być kapitanem, a nie członkiem załogi.
— Praca zespołowa jest ważna dla wszystkich — powiedział Aldrin. — Liderzy muszą się nauczyć, jak współdziałać z innymi…
— Nie na tym polega mój talent — zauważył Crenshaw. — Moje zadanie polega na inspirowaniu innych i gwarancji silnego przywództwa.
Jego talent — pomyślał Aldrin — to pozowanie na bossa bez najmniejszego ku temu prawa. Lecz Crenshaw cieszył się znacznym poparciem wyższego kierownictwa. Wywalą ich wszystkich, nim przyjdzie kolej na niego.
— Ci ludzie — ciągnął Crenshaw — muszą zdać sobie sprawę, że nie są pępkiem świata. Powinni się dostosować; ich obowiązkiem jest wykonywanie pracy, do której zostali zatrudnieni…
— A jeśli niektórzy z nich to także urodzeni liderzy? — zapytał Aldrin.
Crenshaw prychnął.
— Autystyczni? Liderami? Chyba żartujesz. Daleko im do tego. Nie rozumieją podstawowych zasad funkcjonowania społeczeństwa.
— Mamy zobowiązania kontraktowe… — Aldrin zmienił taktykę, nim zdążył rozzłości się na tyle, by stracić zdolność logicznego myślenia. — Zgodnie z umową musimy zapewnić im odpowiednie warunki pracy.
— Cóż, przecież to robimy, prawda? — Crenshaw aż zadygotał z oburzenia. — Olbrzymim kosztem. Osobna sala gimnastyczna, systemy audio, miejsca parkingowe, wszelkie zabawki.
Wyższe kierownictwo też miało osobną salę gimnastyczną, system audio, miejsca parkingowe i przywileje, takie jak choćby prawo subskrypcji akcji. Nie warto było o tym mówić.
— Jestem pewny, że pozostali pracownicy, którzy dają z siebie wszystko, też mieliby ochotę pobawić się w tej piaskownicy — ciągnął Crenshaw. — Lecz oni wykonują swoją robotę.
— Tak samo jak Sekcja A — odparł Aldrin. — Ich wydajność…
— Jest odpowiednia, przyznaję. Gdyby jednak zajmowali się pracą równie intensywnie co tymi ich zabawami, byłaby o wiele wyższa.
Aldrin poczuł, jak gorąco oblewa mu kark.
— Ich wydajność nie jest tylko odpowiednia, Gene. Jest fantastyczna. Sekcja A, co do jednego pracownika, przewyższa pod tym względem każdy inny dział. Może powinniśmy zapewnić pozostałym te same środki wsparcia, które dajemy Sekcji A…
— I zredukować zysk do zera? Nasi udziałowcy byliby zachwyceni, Pete. Podziwiam cię, że tak walczysz o swoich ludzi, ale właśnie dlatego nie zostałeś wiceprezesem i nie zajdziesz wyżej, dopóki nie nauczysz się ogarniać wzrokiem całości obrazu, dostrzegać. Ta firma się rozwija i potrzebuje pełnosprawnych, produktywnych pracowników, którym nie trzeba tych wszystkich świadczeń. Odchudzamy się, wracamy do szczupłej, mocnej, wydajnej machiny…
Techniczny żargon, pomyślał Aldrin. Walczył z podobną paplaniną, żeby zdobyć dla Sekcji A te wszystkie dodatkowe świadczenia, które sprawiały, że była tak wydajna. Kiedy produktywność Sekcji A dowiodła, że miał rację, wyższe kierownictwo ustąpiło z radością — przemknęło mu przez głowę. Teraz jednak nasłali na nich Crenshawa. Wiedzieli? Mogli nie wiedzieć?
— Wiem, że twój starszy brat cierpi na autyzm — rzucił obłudnym tonem Crenshaw. — Rozumiem twój ból, musisz jednak pamiętać, że to brutalny świat, a nie szkółka pielęgniarska. Twoje kłopoty rodzinne nie mogą wpływać na politykę firmy.
Aldrin miał ochotę chwycić dzbanek i roztrzaskać go — z wodą i lodem w środku — facetowi na głowie. Opanował się. Nie przekona Crenshawa, że powody, dla których walczył o Sekcję A, były o wiele bardziej złożone, że nie chodziło tylko o autystycznego brata. Niewiele brakowało, a odmówiłby przyjęcia tej pracy ze względu na Jeremy’ego i dzieciństwo spędzone w cieniu jego bezsensownych wybuchów wściekłości oraz docinków ze strony innych dzieciaków na temat „stukniętego” brata. Miał dosyć Jeremy’ego. Opuszczając dom, przyrzekł sobie, że będzie unikał wszystkiego, co mogłoby mu o tym przypominać, i resztę życia spędzi wśród zdrowych, niegroźnych, normalnych ludzi.
Teraz jednak dostrzegał różnicę pomiędzy Jeremym (który nadal mieszkał w domu opieki i był niezdolny do niczego z wyjątkiem prostych czynności higienicznych), a mężczyznami i kobietami z Sekcji A. Dlatego ich bronił. Choć czasem trudno mu było dostrzegać ich podobieństwo do Jeremy’ego, nie odczuwając jednocześnie niechęci. Mimo to dzięki tej pracy nie miał takiego poczucia winy, że odwiedza rodziców i Jeremy’ego nie częściej niż raz do roku.
— Mylisz się — zwrócił się do Crenshawa. — Jeśli pozbawi się Sekcję A środków, to straty będą większe niż oszczędności. Korzystamy z ich niezwykłych zdolności. Opracowane przez nich algorytmy wyszukiwawcze i analizy wzorów skróciły czas potrzebny na wdrożenie nowych technologii, co daje nam istotną przewagę nad konkurencją…
— Nie sądzę. Utrzymanie wysokiego poziomu ich produktywności jest twoim zadaniem, Aldrin. Zobaczymy, jak sobie z tym poradzisz.
Aldrin stłumił w sobie gniew. Na obliczu Crenshawa zagościł pełen samozadowolenia uśmieszek człowieka pewnego swojej władzy i lubiącego patrzeć na płaszczących się przed nim podwładnych. Aldrin zerknął na pozostałych; nie patrzyli na niego, licząc na to, że unikną jego kłopotów.
— I jeszcze jedno — ciągnął Crenshaw. — W laboratorium w Europie trwają nowe badania. Za dzień lub dwa wyniki powinny być dostępne w sieci. Na razie to faza eksperymentalna, lecz wielce obiecująca. Może powinniśmy im zasugerować, żeby dostarczyli nam raport.
— Nowa metoda leczenia?
— Tak. Niewiele mogę powiedzieć na jej temat, ale znam kogoś, kto dużo o niej wie i orientuje się, że zatrudniam grupę ludzi autystycznych. Poradził mi trzymać rękę na pulsie, kiedy dojdzie do testów na ludziach. Ta metoda ma uzupełnić ich podstawowe braki, uczynić normalnymi. Gdyby byli normalni, nie mieliby pretekstu, by otrzymywać te wszystkie luksusy.
— Gdyby byli normalni — wtrącił Aldrin — nie mogliby wykonywać swojej pracy.
— Tak czy owak, uwolnimy się od obowiązku, jakim jest zapewnianie im tego wszystkiego. — Crenshaw szerokim gestem zilustrował przywileje Sekcji A, od sali gimnastycznej do indywidualnych boksów z drzwiami. — Będą wykonywać swoją pracę mniejszym kosztem, a jeśli okażą się do niej niezdolni… przestaną być naszymi pracownikami.
— Co to za metoda? — zapytał Aldrin.
— Och, jakaś kombinacja neurowspomagaczy i nanotechnologii. Zmusza odpowiednie części mózgu do prawidłowego wzrostu. — Crenshaw uśmiechnął się nieprzyjaźnie. — Może dowiedziałbyś się czegoś na ten temat i przesłał mi sprawozdanie? Gdyby ta metoda się sprawdziła, moglibyśmy się postarać się o licencję na Amerykę Północną.
Aldrin chciał spiorunować go wzrokiem, ale wiedział, że to nic nie da. Wpadł w pułapkę Crenshawa; jeśli sprawa zakończy się źle dla Sekcji A, wina spadnie na niego.
— Wiesz, że nikogo nie można zmuszać do kuracji — powiedział, czując spływający po żebrach pot. — Mają swoje prawa obywatelskie.
— Nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek chciał być taki jak oni — odparł Crenshaw. — A jeśli tak, to należy ponownie ocenić ich stan psychiczny. Jeśli wolą być chorzy…
— Nie są chorzy — zaprotestował Aldrin.
— … i niesprawni, jeśli wolą szczególne względy od leczenia… oznacza to brak równowagi psychicznej. A to już jest podstawa do zerwania kontraktu, zważywszy, że wykonują ważną pracę, której chętnie podjęliby się inni.