Czy Marjory powiedziała Lucii, że mnie lubi? To kolejna rzecz, którą robią normalni ludzie, jak mi się wydaje. Wiedzą, kiedy ktoś kogoś lubi i jak bardzo. Nie muszą się zastanawiać. To zupełnie jak czytanie w myślach — orientują się, kiedy ktoś żartuje, a kiedy jest najzupełniej poważny, kiedy słowo użyte jest we właściwym znaczeniu, a kiedy jako żart. Chciałbym wiedzieć na pewno, że Marjory mnie lubi. Uśmiecha się. Mówi miłym tonem. Ale może się tak zachowuje, bo nie czuje do mnie niechęci. Jest miła dla ludzi; zaobserwowałem to w spożywczym.
Przypominają mi się oskarżenia Emmy. Jeśli Marjory naprawdę widzi we mnie interesujący przypadek, obiekt badań — mimo że nie z jej zakresu — to może dalej się do mnie uśmiechać i miło rozmawiać. Nie będzie to znaczyło, że mnie lubi. Będzie to znaczyło, że jest osobą sympatyczniejszą od doktor Fornum, która też uśmiecha się odpowiednio, mówiąc „dzień dobry” i „do widzenia”, choć ten uśmiech nigdy nie dociera do jej oczu, jak w przypadku Marjory. Widziałem, jak Marjory uśmiecha się do innych ludzi i zawsze jest to uśmiech szczery. Jeśli jednak Marjory jest moją przyjaciółką, to mówi mi prawdę o prowadzonych przez nią badaniach, a jeśli ja jestem jej przyjacielem, to powinienem jej wierzyć.
Potrząsam głową, by przegnać te myśli z powrotem w mrok, gdzie ich miejsce. Włączam wiatrak, żeby zawirowały moje spirale. Potrzebuję ich; oddycham zbyt szybko i czuję pot na szyi. Wszystko z powodu pana Crenshawa, samochodu, konieczności powiadamiania policji. Nie z powodu Marjory.
Po kilku minutach mój mózg wraca do analizy i generowania wzorów. Nie pozwalam sobie uciekać myślami do Cego i Clintona. Przepracuję część przerwy na lunch, by nadrobić czas strawiony na rozmowie z policją, ale nie dwie minuty i osiemnaście sekund, które zabrał mi pan Crenshaw.
Zanurzony w złożoności i pięknie wzorów, pojawiam się na lunchu dopiero o 13:28:17.
Muzyka w mojej głowie to Koncert na wiolonczelą nr 2 Brucha. W domu mam nagrane cztery wersje: bardzo starą w wykonaniu dwudziestowiecznego solisty nazwiskiem Perlman, moją ulubioną. Trzy są nowsze, dwie całkiem udane, lecz niezbyt interesujące, oraz jedna w wykonaniu młodziutkiej zwyciężczyni zeszłorocznego konkursu imienia Czajkowskiego, Idris Vai-Kassadelikos. Gdy dorośnie, Vai-Kassadelikos może być równie znakomita jak Perlman. Nie wiem, jak dobry był w jej wieku, lecz ona gra z pasją, wyciągając długie nuty w gładkich, zapierających dech frazach.
To muzyka, która ułatwia dostrzeganie pewnych wzorów. Bach wzmacnia większość z nich, pomijając… eliptyczne — to najlepsze określenie, jakie przychodzi mi na myśl. Rozmach tej muzyki, przesłaniający rozetowe wzory uwypuklane przez Bacha, pozwala mi odszukać i zbudować długie, asymetryczne elementy, pogrążone w nieruchomym fluidzie.
To ciemna muzyka. Słyszę ją jako przeciągłe, matowe smugi mroku, przypominające granatowo-czarne wstążki, które powiewaj ą na wietrze w nocy i co chwila zasłaniają i odsłaniają gwiazdy. Raz cicho, raz głośniej, raz pojedyncza wiolonczela z cichutką orkiestrą w tle, a raz głośna, unosząca się na dźwiękach orkiestry niczym wstążki w strumieniu powietrza.
Myślę, że to będzie dobra muzyka do czytania Cego i Clintona. Szybko zjadam lunch i ustawiam włącznik czasowy wentylatora. W ten sposób odbłyski światła dadzą mi znać, kiedy przyjdzie pora, by wrócić do pracy.
Cego i Clinton opisują sposób, w jaki mózg przetwarza dane o krawędziach, kątach, strukturach i barwach oraz jak informacje przepływają między poszczególnymi etapami przetwarzania bodźców wizualnych. Nie wiedziałem, że istnieje osobny obszar, odpowiedzialny za rozpoznawanie twarzy, choć dzieła, na które powołują się autorzy, zostały napisane jeszcze w dwudziestym wieku. Nie wiedziałem, że umiejętność rozpoznawania obiektu w różnych położeniach jest zachwiana u ludzi, którzy urodzili się niewidomi, a wzrok odzyskali później.
Raz za razem wspominają o rzeczach, z którymi sam miałem problemy. Poruszają te kwestie w kontekście ślepoty od urodzenia, urazu mózgu bądź tętniaka. Kiedy moja twarz nie zmienia się pod wpływem silnych emocji, czy oznacza to, że mój mózg nie dokonuje procesu, jakim jest zmiana jej kształtu?
Cichutki szum: włącza się wentylator. Zamykam oczy, czekam trzy sekundy i otwieram je. Pomieszczenie skąpane jest w barwach i ruchu; poruszają się wszystkie spirale i wiatraczki, odbijając światło. Odkładam książkę i wracam do pracy. Miarowa oscylacja błysków uspokaja mnie. Słyszałem, jak normalni ludzie określali ją jako chaotyczną, ale wcale tak nie jest. To wzór, regularny i przewidywalny; całe tygodnie zajęło mi jego odpowiednie ułożenie. Myślę, że istnieje jakaś prostsza metoda, by tego dokonać, ja jednak musiałem wyregulować każdy ruchomy element, aż poruszał się z właściwą prędkością w stosunku do pozostałych.
Dzwoni mój telefon. Nie lubię, kiedy dzwoni; odrywa mnie od tego, co w danej chwili robię, a po drugiej stronie zwykle jest ktoś, kto oczekuje ode mnie, że będę w stanie natychmiast rozmawiać. Biorę głęboki wdech. Dociera do mnie tylko hałas, kiedy mówię:
— Lou Arrendale, słucham.
— Ach… tu detektyw Stacy — odzywa się głos. — Wie pan… posłaliśmy kogoś do pańskiego mieszkania. Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, jaki jest numer rejestracyjny pańskiego wozu.
Recytuję go z pamięci.
— Uhm. Cóż, będę musiał osobiście z panem porozmawiać. — Urywa i wydaje mi się, że czeka, aż coś powiem, ale nie mam pojęcia, co by to miało być. Wreszcie się odzywa: — Uważam, że może grozić panu niebezpieczeństwo, panie Arrendale. Ktokolwiek to robi, nie jest grzecznym chłopcem. Kiedy nasi ludzie próbowali wyciągnąć zabawkę, nastąpił niewielki wybuch.
— Wybuch!
— Tak. Na szczęście byli ostrożni. Coś im się nie spodobało i wezwali saperów. Gdyby to jednak pan podniósł zabawkę, mógłby pan stracić palec albo dwa. Niewykluczone, że całe to urządzenie trafiłoby pana w twarz.
— Rozumiem. — Potrafiłem to sobie wyobrazić. Niemal wyciągnąłem ręce i złapałem zabawkę… a gdybym to uczynił… Przeszywa mnie chłód, a moje dłonie zaczynają się trząść.
— Naprawdę musimy znaleźć tę osobę. W domu pańskiego instruktora fechtunku nikt nie odbiera…
— Tom wykłada na uniwersytecie — mówię. — Inżynierię chemiczną.
— To nam pomoże. A jego żona?
— Lucia jest lekarzem — odpowiadam. — Pracuje w centrum medycznym. Naprawdę pan sądzi, że ta osoba próbuje mnie skrzywdzić?
— Z pewnością chce panu narobić kłopotów — mówi policjant. — Poza tym, te akty wandalizmu są za każdym razem coraz brutalniejsze. Może pan przyjść na stację?
— Nie dam rady się stąd wyrwać, dopóki nie skończę pracy — wyjaśniam. — Pan Crenshaw rozgniewałby się na mnie. — Nie chcę, żeby ktoś jeszcze się na mnie złościł, skoro jest już ktoś, kto chce wyrządzić mi krzywdę.
— Wyślemy kogoś po pana — oznajmia Stacy. — W którym budynku pan przebywa? — Mówię mu, a także tłumaczę, którą bramą należy wjechać i gdzie skręcić, żeby dotrzeć na nasz parking. Policjant ciągnie: — Nasz człowiek powinien tam być za jakieś pół godziny. Mamy odciski palców; będziemy musieli zdjąć pańskie, żeby je porównać. Powinny być w całym samochodzie… Ostatnio oddał go pan do naprawy, będą więc także inne. Jeśli jednak znajdziemy takie, które nie będą pasowały do pańskich ani do mechaników… To będzie to solidny trop, którym podążymy.