Выбрать главу

— Dobry Boże — mówi. — Pan nie żartuje. — Potrząsa gwałtownie głową. — Przepraszam. Nie miałem… Nie wiedziałem, że jest pan geniuszem matematycznym.

— Nie jestem geniuszem matematycznym — zaprzeczam. Chcę powtórzyć, że to bardzo proste obliczenia, w zasięgu możliwości dzieci z podstawówki, mogłoby to jednak być niewłaściwe. Jeśli nie potrafi ich wykonać, mógłbym sprawić mu przykrość.

— Ale… zgodnie z tym, co pan mówi… to powiedzenie o szansach oznacza, że i tak mogę się mylić wielokrotnie.

— Z matematycznego punktu widzenia powiedzenie to oznacza, że nie może się pan mylić częściej. To tylko powiedzenie, a nie matematyczna formuła, a w matematyce sprawdzają się tylko formuły. W rzeczywistości wszystko zależeć będzie od wybranych przez pana zdarzeń. — Zastanawiam się, jak to wytłumaczyć. — Przypuśćmy, że jadąc pociągiem do pracy, brudzę sobie rękę o świeżo pomalowaną część wagonu. Nie zauważyłem tabliczki „Świeżo malowane” albo ktoś ją przypadkiem przewrócił. Jeśli powiążę to zdarzenie z upuszczeniem jajka na podłogę i potknięciem się na nierównym chodniku, mógłbym nazwać to wrogim działaniem…

— Podczas gdy jest to kwestia pańskiej nieuwagi. Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy procentowy wskaźnik błędu spada, gdy ilość powiązanych ze sobą zdarzeń rośnie?

— Oczywiście, o ile wybierze pan odpowiednie zdarzenia. Znowu kręci głową.

— Wróćmy wobec tego do pana i upewnijmy się, że wybraliśmy właściwe przypadki. Ktoś pociął panu opony we środę w nocy, dwa tygodnie temu. W następną środę wieczorem udał się pan do przyjaciela na… trening szermierki? To jest walka na szpady?

— To nie są prawdziwe szpady — mówię — tylko zwyczajna broń sportowa.

— OK. Trzyma je pan w samochodzie?

— Nie — odpowiadam. — Przechowuję sprzęt w domu Toma. Kilka osób tak robi.

— Czyli motywem nie mogła być chęć dokonania kradzieży. W następnym tygodniu, gdy był pan na treningu, wybito panu przednią szybę w samochodzie. Znowu mamy atak na pana wóz, zaś miejsce jego postoju dobitnie świadczy o tym, że napastnik wiedział, dokąd jeździ pan w środy. A trzeci atak nastąpił we środę w nocy, między pańskim powrotem do domu z zajęć, a porannym udaniem się do pracy. Sugeruje to, że ataki powiązane są z pańską grupą szermierczą.

— Chyba że robi to ktoś, kto dysponuje wolnym czasem jedynie we środę w nocy — podsuwam.

Przygląda mi się przez dłuższą chwilę.

— Wygląda mi na to, że nie chce pan przyjąć do wiadomości, że ktoś z pańskiej grupy szermierczej albo ktoś, kto do niej należał, żywi do pana szczególną niechęć.

Ma rację. Nie chcę dopuścić do siebie myśli, że nie lubią mnie ludzie, z którymi spotykam się co tydzień od tylu lat. Że choćby jeden z nich mnie nie lubi. Czułem się tam bezpiecznie. Są moimi przyjaciółmi. Widzę wzór, który wskazuje mi policjant — jest oczywisty, proste powiązanie czasowe, na które sam już wpadłem — ale to niemożliwe. Przyjaciele to ludzie, którzy życzą ci dobrze, a nie źle.

— Ja nie… — Moje gardło się zamyka. Czuję w głowie ciśnienie, które oznacza, że przez jakiś czas nie będę mógł się swobodnie wysławiać. — Nie jest… dobrze… mówić… czego… nie jest… się pewnym. — Żałuję, że w ogóle wspomniałem coś o Donie. Źle się z tym czuję.

— Nie chce pan wysuwać fałszywych oskarżeń — mówi. Przytakuję w milczeniu.

Wzdycha.

— Panie Arrendale, każdego ktoś nie lubi. Wcale nie musi być pan zły, żeby ludzie pana nie lubili. A to, że podejmuje pan pewne kroki, uniemożliwiające innym krzywdzenie pana, nie sprawia, że staje się pan złym człowiekiem. Nawet jeśli w pańskiej grupie ktoś żywi do pana niechęć, słusznie czy nie, to nadal nie musi być to osoba, która to zrobiła. Wiem o tym. Nie zamierzam nikogo poddawać resocjalizacji tylko dlatego, że pana nie lubi. Nie chcę jednak dopuścić do tego, żeby pan zginął, ponieważ nie potraktowaliśmy takiej możliwości poważnie.

Wciąż nie mogę sobie wyobrazić, żeby ktoś — Don — usiłował mnie zabić. Nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy. Ludzie nie zabijają z błahych przyczyn.

— Chodzi mi o to — ciągnie pan Stacy — że ludzie zabijają z najróżniejszych głupich przyczyn. Błahych przyczyn.

— Nie — mruczę pod nosem. Normalni ludzie mają powody, żeby coś robić; ważne powody, żeby robić ważne rzeczy, i nieważne powody, żeby robić nieważne rzeczy.

— Tak — przekonuje. Wierzy w to, co mówi. — Nie każdy, ma się rozumieć. Lecz moim zdaniem ten, kto podłożył panu do auta tę głupią zabawkę z materiałem wybuchowym, nie jest normalną, zdrową na umyśle osobą. Z racji swojej profesji znam ludzi, którzy zabijają. Ojców ciskających dziećmi o ścianę, bo wzięły bez pozwolenia kromkę chleba. Żony i mężów chwytających za broń w środku sprzeczki o to, kto i co zapomniał kupić w sklepie spożywczym. Nie uważam pana za kogoś, kto bezmyślnie rzuca na innych niesłuszne podejrzenia. Proszę nam zaufać, zbadamy pieczołowicie wszystko, co nam pan powie. Niech pan da nam coś, nad czym będziemy mogli popracować. Osoba, która pana prześladuje, może także niepokoić innych.

Nie chcę mówić; moje gardło jest tak ściśnięte, że aż boli. Jeśli jednak miałoby to przydarzyć się również komuś innemu…

Gdy się zastanawiam, on dodaje:

— Proszę opowiedzieć mi więcej o tej grupie szermierczej. Kiedy zaczął pan trenować?

Na to mogę odpowiedzieć. Pyta mnie, jak wygląda trening, o której przychodzą pozostali, co robią i o której wychodzą.

Opisuję dom, podwórko, przechowalnię sprzętu.

— Moje rzeczy zawsze znajdują się na tym samym miejscu — mówię.

— Ile osób przechowuje sprzęt u Toma, zamiast wozić go tam i z powrotem?

— Poza mną? Dwie — odpowiadam. — Inni również, jeśli wybierają się na turniej. Lecz nas trzech robi tak zawsze. Pozostali to Sheraton i Don. — Proszę. Wymówiłem imię Dona bez zająknięcia.

— Dlaczego? — pyta cicho.

— Sheraton bardzo często wyjeżdża służbowo — odpowiadam. — Nie może przychodzić regularnie co tydzień, a raz stracił komplet broni, bo włamano mu się do mieszkania, kiedy wyjechał za granicę w interesach. Don… — Gardło znowu mi się zaciska, lecz brnę dalej. — Don zawsze zapominał sprzętu i pożyczał od innych. W końcu Tom kazał mu zostawiać sprzęt u siebie, żeby już więcej nie zapominał.

— Don. Ten sam, o którym opowiadał mi pan przez telefon?

— Tak — mówię. Mam napięte mięśnie, wszystkie bez wyjątku. Jest mi trudniej, kiedy policjant siedzi w moim pokoju i na mnie patrzy.

— Czy był w grupie, kiedy pan się przyłączył?

— Tak.

— Kim są pańscy przyjaciele w grupie?

Myślałem, że wszyscy są moimi przyjaciółmi. Emmy powiedziała, że to niemożliwe, aby byli moimi przyjaciółmi — są normalni, a ja nie. Ale i tak uważałem, że nimi są.

— Tom — mówię. — Lucia. Brian. M… Marjory…

— Lucia jest żoną Toma, tak? A kim jest ta Marjory? Czuję, że czerwienieje mi twarz.

— To… to osoba… która jest moim przyjacielem.

— Przyjaciółką? Kochanką?

Słowa wylatują mi z głowy szybciej od światła. Mogę jedynie kręcić nią w milczeniu.

— Chciałby pan, żeby była pańską dziewczyną?

Jestem cały sztywny. Czy chcę? Oczywiście, że chcę. Czy ośmielam się mieć nadzieję? Nie. Nie mogę ani pokręcić głową, ani przytaknąć, nie mogę wykrztusić słowa. Nie chcę widzieć miny pana Stacy’ego. Nie chcę wiedzieć, co myśli. Chcę uciec w jakieś spokojne miejsce, gdzie nikt mnie nie zna ani nie zadaje żadnych pytań.